piątek, 10 grudnia 2010

wtorek, 7 grudnia 2010

Kula w łeb



13 tzameti - 2005




parszywa trzynastka




13 - 2010




13 - 2010 - znajdź 13 różnic


Trzynaście nigdy nic dobrego nie wróży. Przeświadczeniu temu ulegają nie tylko cierpiący na triskaidekafobię (czyli lęk przed liczbą trzynaście), ale i wszyscy pokładający wiarę w gusła i zabobony. Rozbite lustro, trzynaście, czarny kot, czarno-białe zdjęcia, czarny kryminał, film noir. Z wyjątkiem pękniętego zwierciadła wszystkie te pechowe elementy pojawiają się w filmie „13 Tzameti” francusko-gruzińskiego reżysera Gela Babulani’ego. Bohaterem „13 Tzameti” jest Sebastian (George Babluani), dwudziestodwuletni emigrant, który naprawia dach u Jean’a-Francoise Godon’a, przegranego mieszczanina najwyraźniej wplątanego w jakieś szemrane interesy. Gdy Jean-Francois umiera i nie ma kto zapłacić Sebastian’owi, ten podbiera z remontowanego domu tajemniczy list i podąża za zawartymi w nim wskazówkami, które zawiodą go w szpony przestępców organizujących hazardowe rozgrywki dla zblazowanych bogaczy, którzy najprawdopodobniej przedawkowali telewizyjne powtórki „Łowcy jeleni”. Chcąc nie chcąc, Sebastian zostaje wciągnięty na listę zawodników w podziemnych mistrzostwach rosyjskiej ruletki. Tymczasem na trop samobójczej spartakiady wpada policja.

Film Babulani’ego to ascetyczna (czarno-białe zdjęcia, ograniczone do minimum dialogi i niepokojąca muzyka) kula w łeb. Opowieść o bogu ducha winnym młodzieńcu, który pozbawiony zapłaty, postanawia skorzystać z nadarzającej się okazji i wkracza na ponurą ścieżkę losu kończącą się u wylotu rewolwerowej lufy. Jednak głównym atutem obrazu bliskiego duchem do młodopolańskiej „Matni” bądź francuskich nowofalowców, jest galeria fenomenalnych ciemnych typów o wyrazistych facjatach, jaka pojawia się na ekranie. „13 Tzameti” rozbił bank na festiwalu Sundance w 2006 roku zdobywając główną nagrodę jury, a że wyjałowione z oryginalnych pomysłów Hollywood łaknie krwi, Amerykanie już majstrują wysokobudżetową wersję „13”, na szczęście z równie „wyględną” fizjonomicznie obsadą (Mickey Rourke, Ray Winstone, Jason Statham i Ray Liotta). Tajemnicze „tzameti” znaczy zaś po gruzińsku „trzynaście”, które w przypadku Babulani’ego bynajmniej nie okazało się pechowe.



Minęło pięć lat i na ekrany powoli wchodzi wspomniany powyżej amerykański remake. Ponownie w reżyserii Babulaniego, ale dostosowany do wyśrubowanych (w tym przypadku prawdopodobnie oznacza to wykręcenie, nie zaś dokręcenie śruby) oczekiwań amerykańskiej widowni. Ray Liotta zajęty umieszczaniem swej dziobatej facjaty w drugorzędnych amerykańskich produkcjach nie zdążył dołączyć do amerykańskiej parszywej trzynastki. Stawili się natomiast starzy wyjadacze: Ray Winstone, Jason Statham, Mickey Rourke, Ben Gazzara oraz młode wilczki: Sam Riley (pamiętny Ian Curtis z "Control"), Alexander Skarsgard (najstarszy z najmłodszych Skarsgard'ów) i przebijający się do coraz wyższej ligi, hipnotyzujący Michael Shannon (ostatnio widywany u Werner'a Herzog'a w "My Son, My Son, What Have Ye Done" oraz kapitalnym, wystawnym serialu "Boardwalk Empire"). Swoje trzy grosze dorzucił także 50 Cent.
"13" z 2010 roku nabrało koloru, gdyż Amerykanie widząc czarno-biały obraz machinalnie umawiają wizytę u swojego okulisty. Zabrakło natomiast niepokojącej muzyki pierwowzoru, którą zastąpił niepokojąco głupi kapelusik noszony przez Jasper'a (Jason Statham). Widocznie producenci uznali, że film o facetach strzelających sobie w łeb jest wystarczająco dołujący i bez potęgującej efekt muzyki. Z elementów, których ubyło wymienić można także niepewność co do kolejności zejść (nie po to zatrudnia się gwiazdy, by łby im odstrzelić po kwadransie filmu), gęstość i lepkość nastroju oraz niestety emocje towarzyszące seansowi. Ale nic to, przyroda wszakże dąży do równowagi - dodano więc pół garści ckliwych emocji, niedokończony wątek (wprawdzie jeden, ale za to zwisający smętnie, jak urwane sznurowadło), usztywnioną psychikę głównego bohatera i głupich jak obuwie policjantów. Na amerykańską modłę przekręcono także wektor motywacji, którego wskazówka z "przeżycia" przesunęła się na pozycję: "pieniądze". Takie jednak rozwiązanie prawdopodobnie pozwoliło reżyserowi przeforsować zakończenie odmienne od oryginału, ale wpisujące się w konwencję czarnego dramatu kryminalnego.
Nie wiem czy udało mi się znaleźć trzynaście różnic między "Trzynastkami", ale choć oryginał oglądałem z zaciśniętymi zębami, to remake nie przyniósł jakichś wyjątkowych rozczarowań. No ale Ray'a Winstone'a to ja mógłbym oglądać nawet w reklamie proszku do prania (który usuwa winy, błoto, trzynaście rodzajów plam krwi a także świetnie pierze brudne pieniądze).

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Sztuka sPodHalańska




Niestety nie zoczyłem niczego ciekawego pośród stoisk i leżysk zmarzniętych handlarzy na podHalu (coniedzielny "pchli" targ cudów na kiju pod krakowską Halą Targową - łatwo trafić, gadający tramwaj udający metro poinformuje Was głosem Grzegorza Turnaua, że: "Oto przystanek Targowa Hala. Tu kupisz sweter, jabłko albo rogala"). Znalazłem natomiast powyższe dzieło sztuki. Już, już miałem je nabyć starając się wydobyć zgrabiałą dłonią środki płatnicze z ciasnej kieszeni, gdy jakiś marchand wyrósł tuż przede mną, złożył autograf na czeku, na którym zer nie mogłem doliczyć i zanosząc się diabolicznym chichotem zaniósł obraz do sań zaprzężonych w cztery kare jednorożce.
Cóż, może następną razą..

niedziela, 5 grudnia 2010

Yellow snow



Licking pole at the North Pole


Wstałem dziś rano i wyjrzałem przez oko przez okno. Mała wskazówka na nielegalnym obecnie w U.E. rtęciowym termometrze wskazywała - 15' Celsjusza. Dużej nie mogłem znaleźć. Przypomniała mi scena z czeskiego filmu "Obecna skola", w którym ciekawskie dziecię polizało zamarzniętą poręcz przy szkolnych schodach. Po dłuższej chwili dopiero woźny ocalił młodego eksperymentatora. Zaniepokojony dyrektor przez szkolny radiowęzeł oznajmił, by dziatwa pod żadnym pozorem nie próbowała powtarzać wyczynu kolegi. Jak można się domyślać, apel pryncypała przyniósł skutek odwrotny.
Ciepła herbata i miło emitujący ciepłem radiator pozwoliły na chwilę zapomnieć o mrożących krew (gdzie kto sobie lubi) perspektywach, jednak chwilę później pamięć wypchnęła mi na powierzchnię książkę G. Octavo "Łyżka lodu w beczce śmiechu", w której autor opisuje szereg anegdot związanych z przymarzniętym językiem (tudzież inną ciała częścią) do nieożywionego obiektu.

Jedna z historyjek dotyczy byłego papieża i pozwolę ją sobie przytoczyć tutaj z pamięci (zerknąłem na półkę, ale egzemplarz wypożyczyłem kolegu, więc o wybaczenie proszę niedociągnięć stylu). Otóż podczas pielgrzymki JP2 do USA i Kanady w 1987 roku Karol Wu postanowił ni stąd ni zowąd naciągnąć jej program i odwiedzić Indian i Eskimosów z dalekiej północy aby przekonać ich, że Wielki Duch pana boga chwali. Papieżowi się nie odmawia, więc Kanadyjczycy (zupełnie podobni do Amerykanów, tylko mniej uzbrojeni) załadowali świątobliwego męża na pokład helikoptera wypożyczonego od Ronald'a Reagan'a i wywieźli go za koło podbiegunowe. Naprędce zgromadzona grupka autochtonów w strojach ludowych z przystrojonymi naręczami porostów oczekiwała na zaimprowizowanym lądowisku. Śmigłowiec wylądował, papież wysiadł w białym pikowanym puchowym anoraku i w piusce z nausznikami, pomachał dłonią odzianą w białą rękawiczkę zgromadzonym, po czym przyklęknął i ucałował, jak to miał w zwyczaju ziemię na której był gościem. W tym wypadku był to lód wiecznej zmarzliny. Zwyczajowy krótki i symboliczny pocałunek począł się jednak przedłużać, a ojciec święty pozostawać w prawdopodobnie niezbyt wygodnej pozycji. Zapanowała konsternacja i poruszenie, jednak dłuższą chwilę nikt nie śmiał podejść do pochylonego Wojtyły. Dopiero nieodłączny totumfacki Dziwisz przykucnął obok i poderwał się zaraz zaniepokojony. Zamienił kilka słów z obecnymi agentami Secret Service, ale ci przez chwilę bezradnie kręcili się wokół helikoptera najwidoczniej nie potrafiąc skutecznie przyjść w sukurs. Widząc co się święci jeden z Eskimosów podszedł do papieskiej ekipy i szepnął słówko ochroniarzowi. Ten zbladł, ale przekazał informację Dziwiszowi. Ten pobladł po dwakroć i podobno przez chwilę stał się zupełnie niewidoczny pośród wszechobecnej bieli. Chwilę później jednak zabłysły mu oczy i zaczął działać. Pochylonego wciąż papieża agenci SS otoczyli szczelnym kordonem stając frontem do zgromadzonych tubylców. W utworzony zaś krąg wkroczył Dziwisz Stanisław i ku zdumieniu zgromadzonych zaczął rozpinać sutannę. Chwilę później JP2 powstał i reszta tej części pielgrzymki przebiegła bez większych incydentów.
Podobno G. Octavo jest jedyną osobą, która przytoczyła tę dykteryjkę drukiem, nawet mimo faktu, że obecnie kardynał, S. Dziwisz kategorycznie zaprzecza jakoby w.w. wydarzenia kiedykolwiek miały miejsce. No cóż, on twierdzi również, że nie miał nic wspólnego z zainstalowaniem byłego prezydenta R.P. na wawelskim wzgórzu.
A jak było zimno, tak jest.
Mimo to zjem lody - malaga jest na składzie.

sobota, 4 grudnia 2010

Bezpowrotnie



Znów poproszony zostałem o "uhonorowanie" zwycięzcy konkursu literkowego obrazą wykonaną a'propos. Ostatnią edycję wygrał niejaki Tuxedo (na wręczenie nagród nie przybył w smokingu! - to skandal!) utworem "Bezpowroty". Powyżej wizualny efekt obcowania z nagrodzonym tekstem.
Darz żubr!

czwartek, 2 grudnia 2010

Fast się foodł a Robin chudł



komponenty (aha, jeszcze czosnek, ale poszedł się przebrać do zdjęcia)




makaron jest mniejszy od cukinii, ale również sobie (po)radzi




na plasteeerki! (potem w kostkę - bez kopania)




cukinia pokrywa się pleśnią




bon apetit

Czwartkowe "szybie jedzenie, jedzenie szybkie, gibkie panienki w talii są gibkie" jak śpiewał poeta aptekarz, miało być szybkie i pożywne (bo od dnia zarania nic nie jadłemee nic nie piłemee) a dlaczemu przy okazji nie smaczne i nie zielone. Padło na spleśniałą cukinię w makaronii. Raz dwa - kawałek pleśniowego serum zielonego lub z krwią błękitna w żyłkowaniu płynącą, cukinia, śmietaństwo i czosnek (ja dodawam jeszcze nieco żółtego serego z utartym nosem, ale to zbytek łaski). Cukinii robimy operację krojąc ją w rozsądną kostkę, wrzucamy wraz z czosnkiem do piekła patelni i dusimy aż duch ją opuści. Dodawamy kopnięty w kostkę pleśniak, czekamy aż jak dziadowski bitch się rozpuści i zalewamy śmietanią. Sypiemy solą (wszak drogi śliskie) i pieprzymy, ale nie bez sensu. Gotową substancją oblewamy makaron i spożywamy trzęsąc uszyma.
Uwaga: bardzo sycące!
P.s. - podczas kręcenia tego dania nie ucierpiało żadne zwierzę.

Mmmmmmmmantra



Jak mawiał Bernard Mickey Wrangle znany też jako "Dzięcioł", są tylko dwie prawdziwe mantry: "mniamm" i "mnimm" (nie mylić z "nimm dwa"). Ja tam nie znam i na pewno nie będę się spierał z bohaterami literackimi, ale moimi mantrami bywają: długi spacer (na lub bez rowerego) bezcelny, gotowanie, kresek stawianie na papieru, obrazów cięcie i gięcie, permutowanie literek za słowa przebranych lub jolka w Przekroju (ech, gdzież te niegdysiejsze jolanty z Dużego Formatu) czy inne coś eszcze. Nawet katolicy mają swe mantry za różaniec przebrane, choć tak odcinają się od rzekomo pogańskich obyczajów.
Mantra to "flow", a kto pisał, ten koł..

środa, 1 grudnia 2010

Jak utopić utopenca?



W Prywiślańskim kraju nie mamy kultury "przegryzek". Chodzi mi o prawdziwe "przegryzki", nie zaś jakieś tam trzy psy (czyt.: czipsy) czy inne pluszaki paluszki. A wystarczy na chwilę wytknąć nos poza obszar peelenów, by skosztować przy lada okazji coś smacznego, chociażby sącząc poncze czy inne na ten przykład piwo (że o winie nie wspomnę). Jakieś dwa tygodnie temu postanowiłem sporządzić utopence, popularną przekąskę naszych braci w rozumie zza południowej granicy. Dziś poddawałem analizie organoleptycznej produkt, ale obawiam się, że będzie potrzebował jeszcze minimum tygodnia na osiągnięcie pełnej wartości bojowej.
A oto jak wykonałem zawartość słoja prezentowanego na fotografii:

ingrediencje:

- około kilograma (w zależności od pojemnika) serdelków drobiowych wysokiej jakości (ważne by nie były zbyt miękkie),
- szklanka octu,
- sól, cukier (oczywiśta nie miałem cukieru, więc miodu nieco zadałem), pieprz cały, czosnek, nieco piri piri czy inkszej wściekniętej papryczki
- trochę wody, cierpliwość

metoda:

Pogodzić ocet z wodą, dodać przyprawy, powoli podgrzać ku wrzeniu. Bez wstydu wystudzić. Słoik wypełnić serdelkami (uprzednio wrzuconymi na chwil kilka do wrzątku) ciasno je upychając. Powrzucać nadgniecione ząbki czosnku, pokrojoną papryczkę (albo całą ku oka uciesze) oraz pieprz. Ja oczywiście dodałem także cytryny, ale niewiele jest rzeczy, do których nie dodaję cytryny. Teraz nie przelewki - zalewamy zalewą, zakręcamy słoik jak słoik. Podziwiamy cośmy najlepszego zrobili i po kilku godzinach instalujemy w lodówce na minimum dwa tygodnie. Ja poczekam jeszcze tydzień.
Wegetarianie mogą użyć serdelków sojowych, zalać roztworem z bezkwasowego octu i cieszyć podniebienie popijając kieliszkiem bezalkoholowej, dobrze zmrożonej wódki.
W następnym odcinku dowiemy się jak zmartwić homara na śmierć.
Ten tego i owego - smacznego.

poniedziałek, 29 listopada 2010

Obraz mi śnieży



Pierwszy z tej strony roku śnieg dziś gościnnie wystąpił. Mam nadzieję, że chwilę poleżakuje nim zamieni okolicę w brunatne bajoro brei. Jeszcze piątkiem żartowałem, że "drogowcy zaskoczyli zimę, a zima w wywiadzie dla lokalnej telewizji stwierdza, że czuje się miło zaskoczona". Jednak dziś rano okazało się, że "białe szaleństwo" wzięło drogowców przez zaskoczenie. Jak zwykle. Rozumiem, że zaskoczeni mogliby być drogowcy z Kairu gdyby rano zastali puchu po dziurki w uchu. Nawet mimo nieprzebranych zasobów pisaku, którym dysponują zaskoczenie byłoby w dwójnasób większe gdy okazałoby się, że piasek nie jest kompatybilny (w Polsce od 2005 r. tylko "milimetr grubości może mieć piasek używany do posypywania dróg i chodników - stwierdził minister środowiska. Jeśli posypujesz zimą chodnik czy drogę grubszym piaskiem, możesz dostać karę") z piaskarkami, których i tak nie ma. A u nas zima, jak co roku przeprowadziła nocą desant swoich białych dywersantów na asfaltowe linie wroga i znowu wygrała. Nierówna walka potrwa do marca.

Tuban bulban



W Krakowie otwarto sklep z bańkami mydlanymi. Właściwie w tym momencie są już dwa sklepy (na Szczepańskiej - foto i na Szpitalnej oraz jakieś tam stoisko w jakiejś tam Bonarce). Do sklepu (jak głosi napis na szybie zasłonięty powyżej przez rozentuzjazmowanego klienta) można wchodzić z lodami, zwierzętami a nawet z dzieckami! Ponadto reklamacje są uwzględniane - nie dziwota, wszak produkt może prysnąć jak bańka mydlana.

Nad sklepem znajduje się wyrzutnia baniek mydlanych krótkiego zasięgu zasnuwająca Szczepańską opalizującymi kulkami z wody, detergentu i napięcia powierzchniowego. W ramach reklamy po Rynku i okolicach gracko zataczają kółka na swoich jednośladach pracownicy sklepu, ciągnąc za sobą smugę bąbli z emiterów umieszczonych na bagażnikach.

Ciekawym elementem oferty jest możliwość zakupienia bańki mydlanej na wynos. Po wydmuchaniu w lokalu bańki pożądanej przez klienta wielkości, produkt pokrywany jest specjalnym lakierem utwardzającym (dostępnym w wersji bezbarwnej oraz matowej) i pakowany do miękkiej torebki foliowej. Z uwagi na wątłość nie poleca się wymachiwania takową bańką podczas transportu. W tajnych laboratoriach sklepu "Tuban" trwają prace nad technologią mocowania uchwytu pozwalającego zawiesić rzeczoną b. mydlaną na choince.

Według klientów pobliskiego słynnego sklepu monopolowego "Baryłeczka", "Tuban" to jedyne miejsce w Krakowie, gdzie warto jest "dostać z bańki".

czwartek, 25 listopada 2010

Bóg est wieeelki..



bóg est wielki, Piotruś malutki a Raczkowski zabawny..

wtorek, 23 listopada 2010

The Walking Dad



Kiedyś trupy nie dość, że chodziły to eszcze elegancko ubrane




..teraz już tylko tatuś idzie (tu eszcze jedzie)


Nie oglądam seriali.
Wyjątkiem est "The Simpsons", ale to beczka zupełnie inna, w dodatku pełna śmiechu i nie wymagająca pilnego śledzenia każdej z teraz już dwudziestu dwu serii.
Niedawno (31 października) pojawił się nowy serial, któremu postanowiłem się przyjrzeć - "The Walking Dead" - wiadomo: zzombifikowana Ameryka, te sprawy i kusząca perspektywa zaledwie sześciu odcinków plus interesujący trailer i bardzo udany komiks Robert'a Kirkman'a oraz Tony’ego Moore’a, na którym bazowali twórcy.
Pierwszy odcinek zaiste był wielce udatny. Prowincjonalny glinarz Rick dostaje kulkę i ląduje w szpitalu, gdy odzyskuje przytomność okoliczne okolice wyścielone są zwłokami, a żeby było śmieszniej i straszniej niektóre z nich paradują w najlepsze prezentując dumnie różne stadia rozkładu i wydając dźwięki mogące śmiało zapewnić im posadę spikera na większości stacji kolejowych w Polsce (inna sprawa, że już od dłuższego czasu podejrzewałem, że PeKaP pospołu z Pocztą Polską w ramach jakiejś dziwnej polityki kadrowej zatrudnia zombie, najprawdopodobniej karmiąc je mózgami zarządu wspomnianych firm - stąd ich nieustanny rozwój i podnoszenie jakości usług). Niezdrów eszcze i skonfudowany zastanymi okolicznościami Rick stara się odnaleźć swą żonę i syna. Całkiem logicznie zaopatruje się w sprzęt na posterunku policji i rusza w drogę autem, a gdy kończy mu się paliwo przesiada się na napędzanego trawą rumaka.
Potem est już tylko gorzej. Dzielny dzielnicowy dociera do Atlanty, gdzie tłum zombie się kłąbi niczym nie-idioci pod Media Markt w dzień wyprzedaży. Rick częstując nieumarłych koniną wczołguje się do czołgu, z którego nie wiedząc co począć musi się ucieczką salwować (hm, taki abrams ma karoserię, której żadne nie przegryzie zombie, całkiem łatwo się go prowadzi - zwłaszcza gdy nie trzeba uważać gdzie się jedzie, no i taki drobiazg, że bronią est wyładowany od gąsienicy po lufę). Potem okazuje się, że w Atlancie (pół miliona mieszkańców/dane sprzed zombie) nie można znaleźć działającego samochodu (est jeden, ale tak daleko, że trzeba się przebrać za trupę żywych trupów, żeby się doń dostać), broni (pomijając ten cholerny czołg, z pół tuzina wojskowych ciężarówek i wielki supermarket, w którym niewątpliwie est dział sportowy zaopatrzony po zęby w przeróżne zabawki, o spluwach nie wspominając - w Georgii trza mieć 18 lat i chęć posiadania gnata, by go sobie mieć) i innych fajnych gadgetów. Dalej est eszcze lepiej - postępowanie bohaterów, z początku tak racjonalne, zaczyna przypominać kruka z czołówki serialu, który z ponurym skrzekiem wydziobuje oko temu misiu, co na asfalcie leży. Pluszowemu misiu. No dobra, ale kruk ma ptasi móżdżek, a widz zaczyna się irytować, że est traktowan w podobny sposób. Pomijam fakt, że zombie ex machina potrafią dopaść ocaleńców w strzeżonym obozowisku bezszelestnie pokonując drut-potykacz podłączony do alarmowych dzwonków, no ale latynoski gang (notabene uzbrojony lepiej niż polska policja) domagający się tak deficytowej w stolicy stanu (a komisariaty chociażby?) torby borby z pięcioma flintami, który okazuje się siostrami miłosierdzia opiekującymi się domem starców przypominających zombie??? Co dalej? Wędrowny gang motocyklowy Bandyci Dzieciątka Jezus głoszący słowo boże wśród zombie? Zostały dwa odcinki - obejrzę do końca i pozostanę raczej przy pełnometrażowych produkcjach, bo widzę, że im dalej w las, tym więcej zombie dobrało się do mózgów scenarzystów zmieniających postapokaliptyczny horror obyczajowy w familijny kolacyjniak. To już mniej "The Walking Dead", bardziej "Walking Dad" (zwłaszcza biorąc pod uwagę niemożność znalezienia działającego automobilu w bynajmniej najmniej zmotoryzowanym kraju na świecie).
Czekam eszcze na scenę, w której zombie ogryzie paznokcie synowi głównego bohatera, na co zainfekowany malec zawoła: "Oh daddy! I'm deady!".

środa, 17 listopada 2010

sobota, 13 listopada 2010

Jak złapać kapcia?



kompozycja komponentów




pytać w dobrych sklepach spożywczych




drążymy do wnętrza oberżyny bacząc by jej nie przerżnąć. wydrążoną możemy skropić cytryną, by nie ciemniała oraz ku kubków smakowych uciesze




poserzone kapcie czekają w napięciu na piec




kawa na ławę, a kapeć na talerz


Wszyscy wiemy, że "murzyński kapeć" to "bambosz", ale dziś zajmiemy się łapaniem innego kapciego.
"Ty bakłażanie" - przyjaźnie a zarazem dowcipnie zwrócił się Dennis Hopper do Christopher'a Walken'a grającego Sycylijczyka w "True Romance", nawiązując do historycznego faktu jasno stwierdzającego, że blondwłosa prapraprababka tego ostatniego w ciemnych pomrokach dziejów chędożyła się z czarnoskórym Maurem. To była jedna z ostatnich wypowiedzi Hopper'a w tym filmie, po niej Krzyś Walken postanowił nafaszerować go ołowiem (Dennis'a, nie filma).
My natomiast dla odmiany nafaszerujemy bakłażanego pysznościami. Do tej nietrudnej sztuki potrzebujemy:

- bakłażana o jasnowłosym włoskim wnętrzu, lecz czarnej, mauretańskiej skórze (ale może być taki z nadwiślańskiego warzywniaka)

farsz wedle uznania, ja akuratnie użyłem:
- cebuli nad którą Niemcy płakali, gdy ją rozbierali (ale może być biała),
- capsicum (ale zwykła papryka wystarczy),
- członka członka Red Hot Chilli Peppers (ale pikantna papryczka będzie jak znalazł),
- złote jabłka w konserwie czyli pommo d'ore (występujące w byle sklepu jako pomidory),
- przeciwwampiryczny artefakt (ale z powodu nadzwyczajnej estymy, jaką w tym kraju darzy się krzyż korzystam z czosnku - tańszy niż srebro),
- mielone mięso z jednorożca (ale w przypadku braków asortymentowych świetna okazuje się świnina bądź krowina pomielona starannie),
- kus kus tak sypki, że nie wystarcy jedno kus by go i w sto koni nie dogonić,
- niegrzyby pieczarki (są absolutnie niekonieczne, ale powszechnie wiadomo, że pieczarki to nie grzyby, podobnie jak śledzie to nie ryby),
- ingrediencje: sól ziemi czarnej, pieprz stamtąd, gdzie rośnie i co tam kto lubi.

Bakłażana myjemy, rozpoławiamy, wydrążamy (za wyjątkiem nasienników bogate wnętrze oberżyny (zwanej też psianką podłużną - fuj) przyda się do farszu, więc pochopnie nie ekspediujmy tejże części do koszar, przepraszam - do kosza). Resztę składników ze świata flory kroimy wedle upodobań i podsmażamy, po czym mięszając łączymy z pomidorami. Zmieloną faunę podsmażamy i dodajemy do pozostałych uczestników przygody. Powstały sos integrujemy z kuskusem i pakujemy do wydrążonych bakłażanich łódeczek. Posypywamy serem, któremu wcześniej utarliśmy nosa i rozłożone na platformie do pieczenia posyłamy niczym Anielkę na dwa do trzech pacierzy do rozgrzanego pieca. Wyjmujemy, sycimy oko pięknym kapciem, który następnie z apetytem pałaszujemy.
Smacznego i niech się Wam uszy zatrzęsą..

czwartek, 4 listopada 2010

Przez wszechświat gnam, szubi du ba..



Dziennik pokładowy, któryś tam dzień jakiegoś tam miesiąca kolejnego roku podróży, kawał drogi od nie wiadomo gdzie.

"..do tej pory nie wiem kto zbudował ten statek, ani jaki est cel jego podróży. To zresztą, podobnie jak fakt, że nie wiem dlaczemu nim lecę nie ma większego znaczenia. Przynajmniej dla mnie. Gorzej, że mi odbijać zaczyna. Nie wiem czy dzieje się tak, bo zbyt długo lecę tym statkiem, czy dlatego, że w tej części pokładu, na której się aktualnie znajduję uległo uszkodzeniu oświetlenie i klimatyzacja (zdarza się tutaj tak raz na jakiś czas i wszelkie próby naprawy nie przynoszą efektu) - nie działają tak wydajnie, jak jakiś eszcze czas temu, a to wpływa temporalnie na obniżenie morale. A może światło i dźwięk, tzn - temperatura nie ma z tym nic wspólnego, tylko w mechanizmie sterującym w mojej głowie coś się zepsuło? Okresowo zaczynam robić głupie rzeczy i zagłuszać ten fakt nadmiernym olejeniem rzeczonego mechanizmu. A właściwie na skutek nadmiernego olejenia zaczynam robić głupie rzeczy - pewnie elementy się ślizgają lub zacinają z powodu wprowadzanej do nich wilgoci i zawodzą zwodząc mnie tym zawodzeniem. Przynajmniej staram się nie dać zwieść tym zawodzeniom i niezawodnie nie robię przynajmniej złych rzeczy. Tylko głupie. I nie wycelowane w nikogo, właściwie to nawet niemające na nikogo wpływu. Ale po tym, gdy mi odbija, to mija i lot znów est stabilny. Zwłaszcza, że na pokładzie statku est wielkie mnóstwo różnych rozrywek i ciekawych rzeczy. Są nawet baseny, biblioteki, bary, balwierze, barokowe barbakany, brzydkie budynki i bardzo dużo rzeczy na "b" oraz inne litery alfabetu. I bardzo bobrze.."

aha - zamiast p.s. - tytuł posta zaczerpnąłem z opowiadania o takim właśnie tytule. Opowiadanie opowiadało opowieść o załodze statku kosmicznego, który miał na celu eksplorację kosmosu i wyszukiwanie terrapodobnych planet. Jednak misja trwała zbyt długo i załoga zdemoralizowana z nudów rozpływała się w narkotykach rozwalając w pył, puch i paf kolejne mijane planety. W pijanym zwidzie nie zauważyli, że komputer pokładziany kierował ich do domu i rozkurzyli niebieską planetę, jak Gwiazda Śmierci Alderaan - pozostało im przez wszechświat gnać aż szumi du pa..

czwartek, 28 października 2010

wtorek, 26 października 2010

Essential killing







Rad jestem, że Jerzy Skolimowski odłożył farby i pędzle i wrócił do tworzenia obrazów na płótnie celuloidu. Po intymnych i wbrew pozorom czułych „Czterech nocach z Anną”, „Essential killing” przynosi sporą dawkę przemocy (wobec braku alternatywy dla anglojęzycznego tytułu dobrze, że dystrybutor nie pokusił się o spolszczenie). Film opowiada historię mudżahedina, który po ataku na amerykańskich żołnierzy zostaje pojmany, przesłuchiwany („waterboarding” na dobre już zajął miejsce niegdysiejszych stuwatowych żarówek i obcęgów do wyrywania paznokci) i wreszcie przewieziony do któregoś z tajnych amerykańskich więzień, w tym przypadku znajdującego się w Polsce. My to wiemy, rozumiemy bowiem mowę postaci pojawiających się w filmie, ale dla zagranicznego widza jest to po prostu – gdzieś, w innym kraju. Dlatego też irracjonalne zdają się zarzuty stawiane przez niektórych polityków, że Skolimowski identyfikuje nasz kraj jako miejsce przetrzymywania osób uznawanych przez Amerykanów za terrorystów. Pomijając „licentia poetica” reżysera, to nie jest film polityczny, to dramat obyczajowy. Bezimienny więzień korzystając z wypadku podczas transportu ucieka w zaśnieżony las. Po chwili zdaje sobie jednak sprawę z tego, że bosy, skuty kajdankami i odziany tylko w czerwony więzienny drelich nie ma najmniejszych szans w środku zimy. Postanawia więc wrócić i się poddać. Jednak okazja czyni złodzieja, a instynkt zabójcę i tak rozpoczyna się drugi etap ucieczki obcego w obcym kraju. Ucieczki, która nie prowadzi do celu, lecz jest celem samym w sobie. Ceną za wolność, za przeżycie jest jednak śmierć zadawana by móc brnąć dalej.

Głównym atutem „Essential killing” jest Vincent Gallo, którego mudżahedin zabłąkany pośród polskiej zimy jest do bólu minimalistyczny, wyobcowany i skondensowany do jednego celu. Do przeżycia. Skolimowski nie wartościuje, nie ocenia, nie waży dobra i zła. Reżyser pokazuje wycinek historii jednego więźnia, któremu los pokazał okno ucieczki a instynkt kazał rzucić się przez nie na łeb, na szyję. Ścigający go żołnierze nie są okrutnymi maszynami do zabijania, po prostu wykonują swoją robotę. To samo robi uciekinier – ucieka, starając się za wszelką cenę przeżyć. To prosta historia pięknie sfilmowana przez Adama Sikorę ze znakomitą muzyką Pawła Mykietyna. Dla niektórych nawet zbyt prosta, a jednocześnie trudna, bo nie dająca widzowi łatwych rozwiązań, odpowiedzi, nie sugerująca ocen. Ciekawym motywem było także obsadzenie przez reżysera w jednej z ról Emmanuelle Seigner, co mogłoby wydawać się dość karkołomnym pomysłem, jednak scenarzyści wybrnęli zeń znakomicie. „Essential killing” to poetycki thriller o uciekinierze, któremu bliżej jednak do „Uciekającego pociągu” Konczałowskiego niż do „Ściganego” i widz, który przymknie oko na bynajmniej nienachalną symbolikę „wolnościową” otrzyma pięknie sfilmowany, niejednoznaczny film drogi. Drogi przez zimowy las.

(p.s. nie wiem jak jest w przypadku innych kopii, ale ta, którą widziałem w kinie miała wklejoną, niemal podprogową klatkę z gołą babą, coś w stylu żartu Tyler’a Durden’a z „Fight Club” – wątpię jednak by był to zamysł montażysty)

czwartek, 21 października 2010

Get Shorty, przepraszam - Shorpy!



Dziecko typu chłopiec, bez chwili wahania wskazuje miejsce, w którym objawił mu się bóg oznajmiając, że nie istnieje.



Genialny wynalazca samouk z Utah prezentuje model urządzenia służącego do generowania monochromatycznej tęczy. Wynalazek cieszy się ogromnym powodzeniem wśród dotkniętych daltonizmem pejzażystów.



Na konferencji prasowej z okazji 145. rocznicy swojego zamordowania Abraham Lincoln stanowczo oświadczył, że nazwisko Longin Pastusiak absolutnie nic mu nie mówi.



Unia Europejska wprowadza nakaz montowania hałaśliwych silników spalinowych do aut elektrycznych. Wszystko w trosce o niewidomych, którzy mogliby masowo ginąć pod kołami bezszelestnych aut napędzanych prądem.



Pollena Suwałki wprowadza na rynek kolekcję wód zapachowych dla pływaków i nurków.


Już czas jakiś temu nazad natknąłem na stronę prezentującą ogromną kolekcję historycznych amerykańskich fotografii. Doprawdy nie wiem dlaczemu dotąd o tym nie napomknąłem. Zamieszczone zdjęcia zazwyczaj są znakomitej jakości i prezentują pełne spektrum historyczno - obyczajowe USA od osobistego stworzenia przez boga pierwszego Amerykanina i umieszczenia go w którymś z kwadratowych stanów, aż po pierwszy występ jego pra pra wnuka w kolorowej telewizji, w której mogli występować (zapewne jedynie ze względów technologicznych) wyłącznie biali ludzie.
W obszernym zestawie znajdziemy zarówno anonimowe fotografie z czasów tuż po stworzeniu świata, przedstawiające na przykład Ronald'a McDonald'a gdy sprzedaje swojego setnego dinoburgera jak i fotki pstryknięte u cioci na imieniach przez takich tuzów celuloidu i kolodium jak Russell Lee, Lewis Wickes Hine, Jack Delano, Arthur Fellig (znany bardziej jako Weegee) czy G.G. Baine.

www.shorpy.com - polecam!

poniedziałek, 18 października 2010

Golden age of bulb balooning



Złota epoka żarówkowego baloniarstwa, oj to yba dość dawno być musiało.. Podobno prekursorem tej dziedziny był Thomas Alva Montgolfier..

We wrześniu Unia Europejska zabroniła sprzedaży żarówek emitujących więcej niż 60W. Było to związane między innymi z względami ekologicznymi i energooszczędnymi.

Tymczasem, jak to zwykle bywa, pewien pomysłowy Niemiec znalazł sposób na obejście tego zakazu. Siegfried Rotthaeuser produkuje w Chinach obiekty wyglądające jak żarówki i zachowujące się jak żarówki, o mocy 75 oraz 100W. Twierdzi jednak, że kuliste obiekty emitujące światło żarówkami nie są - mamy oto do czynienia z mini-grzejnikiem. Regulacje UE nie obejmują zakazu sprzedaży takich urządzeń, więc żarówki mini-grzejniki dostępne są w cenie 1,69 euro.

Warto wspomnieć, że Niemiec nie jest pierwszą osobą, która wpadła na pomysł obejścia zakazu unijnego. Polacy także mogą pochwalić się inwencją twórczą - w sklepach znaleźć można żarówki 100W z napisem na pudełku "nie do użytku domowego".

Rotthaeuser, "wynalazca mini-grzejnika" obiecuje, że przeznaczy 30 eurocentów ze sprzedaży każdego urządzenia na ratowanie lasu deszczowego. W ten sposób, jak twierdzi, będzie miał swój udział w walce o ochronę środowiska.

za gazeta.pl/technologie

Hm, myślałem, że Paljaki wcześniej na to wpadną (aha - już po wprowadzeniu rzeczonego zakazu nie miałem problemu z nabyciem 60W w tesko a po przegrzebaniu żarówiskowego składu znalazłem i 100W)

niedziela, 17 października 2010

Czy siedemnastego 8smi będą pierwszymi?



Podarek wyłaniający się z we mgle.
Adekwatny dzisiejszą porą. A czemóż?
Kto wie, ten wie..

czwartek, 14 października 2010

Ain i Kabel na Festynie z Okazji



Lao Koń wraz z Gruppą za radą Adama poety wypłynął na suchego przestwór oceanu ku gawiedzi uciesze. A Ain i Kabel bawią w to co zwykle.

poniedziałek, 11 października 2010

Turgor wakuoli



turgor wakuoli

W malignie sporządzone - Alberto Moravia Skarżyńskiego, Kandelabr Dore'a i to co znane a nigdy nie wiadomo czyje, Flammarion'a, reszta z własnych zbiorów, koloryzacja i stylizacja takoż..

niedziela, 10 października 2010

O przetwarzaniu silumin



Rauleatem ostatniej utarczki wierszyfikacyjnej okazał się bohater pióra skrywający swe jestestwo pod godłem algo. Tytuł i trofeum w postaci uszytego przeze mnie obrazka (w miarę możności i umiejętności nawiązującego do) zdobył rzeczony algo utworem "o przetwarzaniu silumin".
Powyżej łobrazek, poniżej zwycięski poemat.

o przetwarzaniu silumin

śnisz o zbliżeniu między mną a tobą, naturalnym łączeniu
detali w jedną mieszaninę, amalgamat, w stop żeliwny;
po przebudzeniu powtarzasz prawdy o trwaniu i zmianie.

teraz rozumiem, subtelne różnice to nietrwałe odcienie:
mechanika stawów łokciowych i miąższ pulsujących serc.
zagłębienia tworzywa, fabrykaty; odnajduję drogę detalu,

drogę składnic. więc spójrz, mimo efektów prasy hydraulicznej,
naszych otwartych ramion, ust wymierzających sen zagładzie,
betonowe konstrukcje zbierają deszczówkę, a blacha rdzewieje.

uczysz mnie sprawowania opieki nad sobą, właściwego dawania
obrotu moim sprawom, więc walka o spoiwo siluminu nadal trwa.
o chłodny zwiastun wody tętniącej, wody żywej, nieśmiertelnik.


aha (zamiast p.s. ode mnie - silumin (inaczej alpaks) to popularny stop odlewniczy. stop.

sobota, 9 października 2010

Kotojeleń w Łodzi


tabloid donosi..



na konkurs profumo


Konkurs polega na przedstawieniu w jakiejkolwiek formie łódzkiego stwora
do wygrania pół litra.

środa, 6 października 2010

Dublety z/bez dubeltówki



biedman i drobin



eM&eM-sy



john donson & filip michał tomasz



rychu z wackiem na wierzchu

piątek, 1 października 2010

Sto bilionów dolarów



Wprawdzie laureaci nagrody Ig Nobel otrzymują banknot o nominale "tylko" 10 (słownie: dziesięciu) bilionów dolarów, ale za to w naszej rodzimej walucie est to równowartość 8 (słownie: ośmiu - czyż to nie słodkie, że właśnie ośmiu;) groszy.

aha (zamiast pe.es) jakby kto się czepiał, to anglosaski trylion to nasz swojski bilion est właśnie - więc pamiętajcie - nie dajcie się oszukać!

czwartek, 30 września 2010

Jesień porą na kompoty..




jesień porą na kompoty
a ja węszę tu kłopoty -

firma się powoli sypie
nie chcę tonąć na tej krypie

prewencyjnie szukam pracy
niechaj est choć trochę cacy

nie chcę zamiast konfitury
w słoik łapać myszy szczury



(taki na kolanie przed chwilą zrobiony z wróblewskiego i zbiorów własnych.. cholera, szukam roboty, bo właśnie dowiedziałem, że firma, w której robię zdycha..
jakby co, jakby jak - dawać cynk, dawać znak)

Ziggy Freud in the sky (without diamonds)



znalazłem namazany przeze mnie piórem nieudolny portrecik freuda (niedatowany)



a tu znalazłem tzw. "action figure" z Frojdem, ale dlaczemu skubany skacze na spadochronie? - doprawdy trudno powiedzieć


Aha, niebawem zobaczymy film o wesołych przygodach Freuda i Junga. Film w reżyserii David'a Cronnenberg'a będzie nosił tytuł "A Dangerous Method". Zygmunta zagra Viggo Mortensen (początkowo miał grać Christopher Waltz, tak tak, ten nazista z "Inglorious basterds"), a Karola Michael Fassbender. Znając Cronnenberg'a ciśnienie będzie rosło, a potem chlapnie jucha i jakieś wnętrzności z podświadomości..
Obaczymy..