sobota, 30 kwietnia 2011

Beatyfiksacja



papa i mama (nie znam autora - źródło: allegro)


Dialogi na cztery rogi:
- co robisz?
- beatyfikuję sobie..

piątek, 29 kwietnia 2011

Bielizna słynnych ludzi



majtki Möbiusa


Dziś rano ineksprymable jednego z twórców nowoczesnej geometrii algebraicznej, Augusta Ferdinanda Möbiusa odnalezione w październiku 1868 roku na tarasie Obserwatorium w Lipsku zostały przekazane do Muzeum Bielizny w Unterwäsche koło Strumpfhosen.

czwartek, 28 kwietnia 2011

Poezja z wielkiej płyty



toaleta publiczna




placyk zabaw na placek




smaczny sen, smaczna zabawa




trzęsienie ziemi nie tyka zieleni




skok pod publiczkę




skateboard tennis




muzeum sztuczki współczesnej




pociąg (do życia wiecznego)




pracuj w domu




zaległe rachunki


Archiszopa - doroczny plebiscyt na najgorszy krakowski budynek to przysłowiowy pikuś (a nawet pimpuś) w porównaniu z tym, co swoim nieobiektywnym obiektywem zdejmuje niemiecki fotograf Frank Kunert, o którym dowiedziałem przypadkiem przez trzy minuty oglądając telewizyjny program, którego realizatorzy tropili budynek przedstawiony dwa posty poniżej, we wpisie pod tytułem "Bal na balkonie". Wbrew pozorii to wszystko są fotografie. Mnie urzekły, zatem się nimi z Wami podzielę. Miłego odbioru!

środa, 27 kwietnia 2011

Ciągnę kreski (ale ręką)



pan czasownik




moc nocy




firanka grzywki




plama namiastki miasta


Ot, garść rysułków niewielkich i bez znaczników znaczenia. Trochę pióro Lilly i schwartz brillant pelikaniej krwi a trochę żelu z żył pana żelpena..

sobota, 23 kwietnia 2011

Bal na balkonie



bez komentarza - cóż, czasem się zdarza
(fot. frank kunert)

czwartek, 21 kwietnia 2011

Spod Ogona Pegaza



8smy krzywi się czytając


Jakiś czas temu uruchomiłem konkurs Spod Ogona Pegaza na wiersze najgorsze (najlepiej jeśli świadomie napisane, ale wypadki przy pracy również mile widziane). Jeżeli ktoś będzie chętny dorzucić tekst do puli, zapraszam. Żeby nie być poszkodowany w tych zawodach sam sporządziłem utwór mową wiązaną kwalifikujący się do konkursu. Oto on:


"japan, ty pani"

ty byłaś godzillą ja byłem japonią
która w gruzach legła swoją własną
bronią jak kwiat wiśni ścięta
uczuć sekatorem zamiast

reaktora dwuprzedsionkowego
o tyluż komorach lej mam jak po
bombie która w nagasaki przetrzebiła
ssaki w kraju wschodzącego

słońca co gorącem już nie promieniuje
tylko pustki aurą która nawet
licznikiem geigera republikę dwojga
sprowadza do zera z wielką dziurą

w środku z której nie zawołam
hello kitty kotku list ci pożegnalny
złożę w origami i się miast pod pociąg
prosto pod sumitę rzucę na tatami

parę kropel sake wlejcie w boski wiatr
łez po mnie nie rońcie otwórzcie szampana
haiku - esemesy puśćcie w cały świat
że z mojej jedynej gejsza ikebana

niedziela, 17 kwietnia 2011

Jesus Christ Supercar



trójca święta




gwiazdy zostają na lodzie




kolorowanka dla dziatwy: Jezus i t-rex (kamyk do ogródka kreacjonistów)




Kiss - kiss baby Jesus




wild wild east(er)




I Ty możesz dobrze wyglądać dla Jezusa!


Idą święta - pamiątka zamordowania bożego syna ku dobru ludzkości zmartwychwstałego dni później trzy - doprawdy, że też nie dało się tego zrobić bez konieczności przybijania kogokolwiek do czegokolwiek..
Tak czy owak zabity i ożywiony delikwent pozostaje największą gwiazdą popkultury (choć niejaki Lennon John próbował kwestionować jego prym, co zaowocowało wyprawieniem go na tamten świat ołowianymi gwoździami kaliber 0.45 - do tej pory nie wrócił, może jednak się mylił), choć czuje na karku oddech obdarzonego zbliżonymi umiejętnościami Harry'ego Potter'a. Powyżej garść konterfektów rzeczonego Jezusa Ch.
Wesołych świąt!

niedziela, 10 kwietnia 2011

Nie dosiądę Ukrainki



bicykl ukraina




o, holender! już nie polata..


Jakiś czas temu odpicowałem swoją ukrainę. Naprawiłem w niej torpedo - zmorę startów na skrzyżowaniach, wyczyściłem, nasmarowałem, polakierowałem błotniki. Prezentowała się nader elegancko. A niebylejaki to rower. To słynny rower Breżniewa, którym jeździł na swojej podmoskiewskiej daczy na porzeczki, to rower który był ze mną ponad dziesięć lat, to jednośladowa wersja Christine rodem z powieści Stephen'a King'a i filmu John'a Carpenter'a - nawet kolor czerwony się zgadza. Nie pozwalała dosiadać się nikomu innemu - kilka osób zrzucała, a Kretowi nawet zabrała prawo jazdy. Nie raz lata temu zdarzało się, że nocowała gdzieś w terenie samotnie dając odpór czyhającym na nią niebezpieczeństwom, co najwyżej ktoś jej do torebki na narzędzia na ramie zawieszonej zaglądał (gdzie swego czasu czekała go karteczka stosownej treści), bądź w najgorszym przypadku pozbawił ją oka urywając imponujący reflektor. Jako rzekłem, naprawiłem ukrainę i rzekłem zmartwiony, że pewno teraz, na odnowioną i odpicowaną ktoś się połakomi gdzieś w mieście. Pomyliłem się tylko trochę. We czwartek wracałem do domu i błotnik przedni mi latać zaczął na boki, więc zatrzymałem na Dietla, o bank oparłem rower i podręcznymi narzędziami zdemontowałem rzeczony, w domu oczyściłem i miałem zamiar zamontować. Następnego dnia rano zajrzałem jeszcze do piwnicy by upewnić się jakiej potrzebam śrubki. Po pracy wróciłem do domu, zajrzałem do piwnicy i stwierdziłem brak. Taki brak zabolał, zwłaszcza, że to był (mam nadzienie, że est gdzieś eszcze, a nie jakiś debil oddał go był na złom, co wcale nie jest takie nieprawdopodobne) piękny rower. Jak dorwę kretyna, który będzie próbował ją sprzedać (jedyna taka w Krakau! a czerwona i w takim stanie to w ogóle rzadkość) to mu pompką tak ciśnienie podniosę, że z wrażenia odgryzie dzwonek. Skradziono też mi zielonego holendra marki batavus na fotografii powyżej, ale tego mniej mi szkoda.

Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie..

aha (suplement) - policja zgłosiła się do mnie bym złożył zeznania w tej sprawie i przyniósł zdjęcia straconych bicyklów. Mocno byłem zaskoczony gdy policjant zadzwonił o 8 rano w poniedziałek.

Torturując trotuary




Czasami trafiają się teksty napisane "na setkę", na czysto bez skreśleń. Ten nadciągnął sobotnim porankiem. W trakcie wklepywania klawiaturą chyba tylko drobne przesunięcia w wersyfikacji nastąpiły. Tytuł przyszedł później chodnikiem, bo rzeczywiście nie wiedziałem jak to nazwać. Tak o..

piątek, 8 kwietnia 2011

Allach akbar i do przodu!



zwierzęta w służbie dżihadu




według islamu nie można nagrywać wizerunku




a może jednak trzeba?




raz, dwa, trzy - próba detonacji


Macie ochotę się rozerwać? Świetnie, chłopcy w filmie „Four lions” też mają ochotę się rozerwać, tylko do końca nie są pewni w jakim celu. Z cała pewnością nie dla czystej rozrywki, bo bohaterowie tej znakomitej gorzkiej i czarnej komedii to młodzi, żyjący w Wielkiej Brytanii muzułmanie, którzy nie mogą się zdecydować, w którym miejscu najlepiej będzie wyekspediować się pospołu z niewiernymi wprost przed oblicze Allacha, by pociągnąć go za brodę domagając się przynależnych im pośmiertnie haremów hurys. Może w rossman’ie? W końcu Waj (Kayvan Novak) został tam kiedyś przyłapany na kradzieży dezodorantu axe. Albo w disneylandzie. Hm, a może w meczecie? Nie, najlepiej wysadźmy w powietrze internet, tam przecież niewierni najtłumniej się gnieżdżą. Jednak zanim za sprawą zamachowców samobójców internet rozleci się w zerojedynkowy puch trzeba się w nim trochę „polansować” na nagraniach wideo. Tylko jak tu wyglądać groźnie trzymając replikę kałasznikowa? No tak, trzeba podejść bliżej kamery. Aha, i nie śpiewać tego islamskiego rapu wymachując rękami.

O prym w grupie zamachowców ścierają się ideologicznie nastawiony paranoik Barry (Nigel Lindsay) oraz kochający swoją żonę i synka a zarazem oddany idei samobójczej śmierci Omar (Riz Ahmed). Omar najmniej przejmuje się religijnym podłożem świętej wojny, którą mają zamiar rozpętać, bardziej natomiast martwi się o bezpieczeństwo swoich druhów, którzy chcą zginąć w zamachu. Konsultuje nawet terrorystyczne plany z żoną a swojemu synkowi do snu opowiada historię Króla Lwa w wersji dżihad. Brzmi to wszystko jak absurd? A czy absurdem nie jest pomysł wysadzenia się w powietrze w semteksowej kamizelce po to, by boga ucieszyć?

„Four lions” to pierwsza poważna komedia o islamskich terrorystach wpisująca się w nurt filmów w zdystansowany sposób traktujących o trudnych bądź drażliwych czy bolesnych tematach, od „Dyktatora” Charlie Chaplin’a po „Życie jest piękne” Robert’a Benigni’ego. Jednak filmowi Christopher’a Morris’a (na głowę którego jakiś ajatollah prawdopodobnie właśnie nakłada fatwę) bliżej do „Dr. Strangelove” Kubrick’a lub serwowanego z kamienną twarzą Monty Python’a – nie znajdziemy tu slapstikowych gagów lub dowcipasów z „American Pie” rodem. Bohaterowie traktują Sprawę bardzo poważnie – mają zamiar zginąć w wybuchu z uśmiechem na twarzy. Moim zdaniem jednak zdrowiej lepiej wybuchnąć jest śmiechem. Ostrzegam, że takie niebezpieczeństwo grozi podczas seansu.

Film do obejrzenia podczas najnowszej edycji festiwalu Camera Off.

środa, 6 kwietnia 2011

Hobo with a Shotgun - tramp w stylu camp



no plakat est niezły




nadciąga Plaga




hobo ze spluwą




pamiątka z premiery



Role się odwracają. W filmie "Surviving the game" z 1994 roku Rutger Hauer grał myśliwego, który z grupą zwyrodnialców poluje na bezdomnego, w "Hobo with a shotgun" to Hauer gra hobo - wędrującego bezdomnego na celowniku psychopatów. Bezimienny hobo przyjeżdża pociągiem do Hope Town w nadziei rozpoczęcia nowego, lepszego życia. Chce kupić kosiarkę do trawy i pracować na własny rachunek. Jednak w Hope Town nie ma nadziei, jest za to nędza, korupcja i wszechobecna fala zbrodni wzbierająca pod butem rządzącego miastem Drake'a (Brian Downey) i jego dwóch psychosadystycznych synalków. Bezdomny lecz uczciwy próbuje wieść porządne życie, jednak nie potrafi przejść obojętnie obok przemocy i ratując prostytutkę Abby (Molly Dunsworth) przekracza granicę, za którą czai się szał bestialstwa. Zamiast wymarzonej kosiarki kupuje strzelbę i rozpędzonym ołowiem stara się "posprzątać" miasto.

"Hobo with a shotgun" to odprysk zestawu "Grindhouse" spółki Rodriguez & Tarantino. Był tam jednym z fikcyjnych trailerów, których pełnometrażowe wersje powoli zaczynają wdzierać się na celuloid. W zeszłym roku drogę na ekrany wyciął sobie szerokim ostrzem "Machete", teraz za sprawą reżysera Jason'a Eisener'a z wielkim hukiem wstrzela się włóczęga ze spluwą. O ile jednak Tarantino lub Rodriguez potrafią bawić się konwencją i tworząc pastisz składają hołd kinu gatunkowemu, o tyle Eisner ma tylko pomysł wyjściowy, z którego nic więcej nie potrafi wycisnąć a jego jedynym atutem jest Rutger Hauer. Ale nie oszukujmy się, Hauer jest aktorem kina klasy B, a "Hobo with a shotgun" filmem z oznaczeniem raczej z drugiej strony alfabetu, który próbuje pretendować do ukłonu składanego video - sensacji z lat osiemdziesiątych. Próbuje, bo estetyka najbardziej kuriozalnej dekady XX wieku i przesterowane kolory to nieco za mało na hołd. Brakuje poczucia humoru i porządnej realizacji (że o aktorstwie nie wspomnę). Jedyne czego nie brakuje to końskiej dawki przemocy przywodzącej na myśl większość filmów Hauer'a - od wspomnianego wcześniej polowania na ludzi, poprzez dekapitację (niezły "Wedlock" z 1991), wyprute flaki, odstrzelone członki, płonące dzieci, pokręconych alfonsów i pedofilskiego Świętego Mikołaja. No tak, jucha aż bucha, lecz na frajdę posucha. Jedynym naprawdę jasnym aspektem jest duet komiksowych zabójców "The Plague", którzy w strojach rodem ze stampunkowego Iron Man'a sieją postrach na motocyklach ciągnących trumnę (nie jestem pewny czy do końca świadome nawiązanie do "Django"). Trochę mało na dużą uciechę. Pióro jest mocniejsze od miecza, a maczeta lepsza od strzelby.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Się pisze się tylko po co?



przykładowa kartka z kalendarza z przedostatnim tekstem


Nie wiem dlaczego piszę wiersze. Nie mam chyba nic nadzwyczaj ważnego do powiedzenia, ot czasem jakąś anegdotę okraszoną bon motem. Ale bez przesłania mającego na celu "zbawienie" ludzkości (już prędzej zabawienie). Czasem jakieś w miarę unikalne spostrzeżenie się trafi, ale nie wiem czy z mojego kąta, w którym klęczę sobie na grochu jakiś nowy punkt widzenia wynika. Nie mam potrzeby ni chęci definiowania siebie jako "poety". Ja tylko układam wyrazy w słupki kondensując treść i językiem się bawiąc. Choć często nie jest to nawet zabawa, bo w taki właśnie sposób zdarza mi się formułować myśli, w taki sposób niekiedy mówię do siebie po cichu. Na ulicy, w sklepie, w kuchni, pod wodą deszczem prysznica roszącą organizm. W taki sposób myślę.

Nie piszę wierszy po to, by zaimponować dziewczętom, nigdy tego nie robiłem - zresztą mi nie zaimponowałoby dziewczę, któremu zaimponowałbym pisaniem - ja w podobny sposób myślę, w podobny sposób mówię i to wystarczy. Nie piszę wierszy po to by zaistnieć, zapisać się spiżową czcionką atramentem czarnym (pelikan schwartz brillant) odciśniętym w historii, nie dbam o to, nie zabiegam. Czniam to. Zapominam wysyłać. Na konkursy, do periodyków, mądrym głowom pod osąd.

Nie piszę po to, by stworzyć coś pięknego. Moje teksty rzadko bywają piękne. Małże produkują perły otulając swoją wydzieliną ziarenko piasku, brudek, zanieczyszczonko. Ja nie robię perełek, ale teksty rzeczywiście często (bardzo często) powstają analogicznie - mam ziarnko - zaczyn, frazę, pointę, tytuł. Mam tłumik wzmacniający dźwięk. Pozostaje do niego "dokręcić" rewolwer tekstu, którym już śmiało mogę wymachiwać w nadziei, że ktoś się zaśmieje, że ktoś się przestraszy, że ktoś skapituluje albo wręcz przeciwnie - stanie do walki, zarządzi powstanie, wywoła rebelię. Nawet tylko w swym międzyusznym powiecie. No, sami wiecie..

Nie piszę wierszy do szuflandii - teksty są po to, by były czytane, by były używane. Ja używam myśli i kończyny prawej (choć ćwiczę szmają bycie) a górnej do produkcji, czytelnik ocznię nadwyręża i aparat poznawczy - tak to działa. Nie znaczy to, że wszystkie teksty, jak Bank Narodowy banknoty emituję. O, nie - sporo ich w kajetach przeróżnych spoczywa, bądź na świstkach fachowo szpargałami zwanych. Czeka na lepsze czasy w papierowym czyśćcu, albo odbywa pół wieczności kary w celulozowym szeolu - po prostu nie przypadły mi w gust, nie zabrzmiały w słuch albo czasami najzwyczajniej są nawet dla mnie zbyt głupie, zbyt odjechane, zbyt wydumane. Z pokładów takich rozbitków da się czasem uratować pojedynczych pasażerów w kamizelkach ratunkowych w miarę udanych fraz lub konstatacji tudzież otwarć, point bądź tytułów. Reszta idzie na dno. Nie oznacza to jednak, że nie jestem skłonny takich ułomnych komuś ciekawemu tego pokazać - dlaczemu nie. Wtedy widać, co mi czasem kołacze i jak tokarka języczana pracuje.

Włąściwie to nie wiem dlaczemu piszę wiersze. Czasem sprawia mi to przyjemność, a czasem się męczę jak skacowany górnikt w kopalni uranu trzysta mil na wschód od Czelabińska z całym respektem, poważaniem i lękiem dla osób, które rzeczywiście to robią. Nie mam bladego ni zielonego pojęcia w jakim celu to robię.
Mam przestać?