piątek, 10 grudnia 2010

wtorek, 7 grudnia 2010

Kula w łeb



13 tzameti - 2005




parszywa trzynastka




13 - 2010




13 - 2010 - znajdź 13 różnic


Trzynaście nigdy nic dobrego nie wróży. Przeświadczeniu temu ulegają nie tylko cierpiący na triskaidekafobię (czyli lęk przed liczbą trzynaście), ale i wszyscy pokładający wiarę w gusła i zabobony. Rozbite lustro, trzynaście, czarny kot, czarno-białe zdjęcia, czarny kryminał, film noir. Z wyjątkiem pękniętego zwierciadła wszystkie te pechowe elementy pojawiają się w filmie „13 Tzameti” francusko-gruzińskiego reżysera Gela Babulani’ego. Bohaterem „13 Tzameti” jest Sebastian (George Babluani), dwudziestodwuletni emigrant, który naprawia dach u Jean’a-Francoise Godon’a, przegranego mieszczanina najwyraźniej wplątanego w jakieś szemrane interesy. Gdy Jean-Francois umiera i nie ma kto zapłacić Sebastian’owi, ten podbiera z remontowanego domu tajemniczy list i podąża za zawartymi w nim wskazówkami, które zawiodą go w szpony przestępców organizujących hazardowe rozgrywki dla zblazowanych bogaczy, którzy najprawdopodobniej przedawkowali telewizyjne powtórki „Łowcy jeleni”. Chcąc nie chcąc, Sebastian zostaje wciągnięty na listę zawodników w podziemnych mistrzostwach rosyjskiej ruletki. Tymczasem na trop samobójczej spartakiady wpada policja.

Film Babulani’ego to ascetyczna (czarno-białe zdjęcia, ograniczone do minimum dialogi i niepokojąca muzyka) kula w łeb. Opowieść o bogu ducha winnym młodzieńcu, który pozbawiony zapłaty, postanawia skorzystać z nadarzającej się okazji i wkracza na ponurą ścieżkę losu kończącą się u wylotu rewolwerowej lufy. Jednak głównym atutem obrazu bliskiego duchem do młodopolańskiej „Matni” bądź francuskich nowofalowców, jest galeria fenomenalnych ciemnych typów o wyrazistych facjatach, jaka pojawia się na ekranie. „13 Tzameti” rozbił bank na festiwalu Sundance w 2006 roku zdobywając główną nagrodę jury, a że wyjałowione z oryginalnych pomysłów Hollywood łaknie krwi, Amerykanie już majstrują wysokobudżetową wersję „13”, na szczęście z równie „wyględną” fizjonomicznie obsadą (Mickey Rourke, Ray Winstone, Jason Statham i Ray Liotta). Tajemnicze „tzameti” znaczy zaś po gruzińsku „trzynaście”, które w przypadku Babulani’ego bynajmniej nie okazało się pechowe.



Minęło pięć lat i na ekrany powoli wchodzi wspomniany powyżej amerykański remake. Ponownie w reżyserii Babulaniego, ale dostosowany do wyśrubowanych (w tym przypadku prawdopodobnie oznacza to wykręcenie, nie zaś dokręcenie śruby) oczekiwań amerykańskiej widowni. Ray Liotta zajęty umieszczaniem swej dziobatej facjaty w drugorzędnych amerykańskich produkcjach nie zdążył dołączyć do amerykańskiej parszywej trzynastki. Stawili się natomiast starzy wyjadacze: Ray Winstone, Jason Statham, Mickey Rourke, Ben Gazzara oraz młode wilczki: Sam Riley (pamiętny Ian Curtis z "Control"), Alexander Skarsgard (najstarszy z najmłodszych Skarsgard'ów) i przebijający się do coraz wyższej ligi, hipnotyzujący Michael Shannon (ostatnio widywany u Werner'a Herzog'a w "My Son, My Son, What Have Ye Done" oraz kapitalnym, wystawnym serialu "Boardwalk Empire"). Swoje trzy grosze dorzucił także 50 Cent.
"13" z 2010 roku nabrało koloru, gdyż Amerykanie widząc czarno-biały obraz machinalnie umawiają wizytę u swojego okulisty. Zabrakło natomiast niepokojącej muzyki pierwowzoru, którą zastąpił niepokojąco głupi kapelusik noszony przez Jasper'a (Jason Statham). Widocznie producenci uznali, że film o facetach strzelających sobie w łeb jest wystarczająco dołujący i bez potęgującej efekt muzyki. Z elementów, których ubyło wymienić można także niepewność co do kolejności zejść (nie po to zatrudnia się gwiazdy, by łby im odstrzelić po kwadransie filmu), gęstość i lepkość nastroju oraz niestety emocje towarzyszące seansowi. Ale nic to, przyroda wszakże dąży do równowagi - dodano więc pół garści ckliwych emocji, niedokończony wątek (wprawdzie jeden, ale za to zwisający smętnie, jak urwane sznurowadło), usztywnioną psychikę głównego bohatera i głupich jak obuwie policjantów. Na amerykańską modłę przekręcono także wektor motywacji, którego wskazówka z "przeżycia" przesunęła się na pozycję: "pieniądze". Takie jednak rozwiązanie prawdopodobnie pozwoliło reżyserowi przeforsować zakończenie odmienne od oryginału, ale wpisujące się w konwencję czarnego dramatu kryminalnego.
Nie wiem czy udało mi się znaleźć trzynaście różnic między "Trzynastkami", ale choć oryginał oglądałem z zaciśniętymi zębami, to remake nie przyniósł jakichś wyjątkowych rozczarowań. No ale Ray'a Winstone'a to ja mógłbym oglądać nawet w reklamie proszku do prania (który usuwa winy, błoto, trzynaście rodzajów plam krwi a także świetnie pierze brudne pieniądze).

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Sztuka sPodHalańska




Niestety nie zoczyłem niczego ciekawego pośród stoisk i leżysk zmarzniętych handlarzy na podHalu (coniedzielny "pchli" targ cudów na kiju pod krakowską Halą Targową - łatwo trafić, gadający tramwaj udający metro poinformuje Was głosem Grzegorza Turnaua, że: "Oto przystanek Targowa Hala. Tu kupisz sweter, jabłko albo rogala"). Znalazłem natomiast powyższe dzieło sztuki. Już, już miałem je nabyć starając się wydobyć zgrabiałą dłonią środki płatnicze z ciasnej kieszeni, gdy jakiś marchand wyrósł tuż przede mną, złożył autograf na czeku, na którym zer nie mogłem doliczyć i zanosząc się diabolicznym chichotem zaniósł obraz do sań zaprzężonych w cztery kare jednorożce.
Cóż, może następną razą..

niedziela, 5 grudnia 2010

Yellow snow



Licking pole at the North Pole


Wstałem dziś rano i wyjrzałem przez oko przez okno. Mała wskazówka na nielegalnym obecnie w U.E. rtęciowym termometrze wskazywała - 15' Celsjusza. Dużej nie mogłem znaleźć. Przypomniała mi scena z czeskiego filmu "Obecna skola", w którym ciekawskie dziecię polizało zamarzniętą poręcz przy szkolnych schodach. Po dłuższej chwili dopiero woźny ocalił młodego eksperymentatora. Zaniepokojony dyrektor przez szkolny radiowęzeł oznajmił, by dziatwa pod żadnym pozorem nie próbowała powtarzać wyczynu kolegi. Jak można się domyślać, apel pryncypała przyniósł skutek odwrotny.
Ciepła herbata i miło emitujący ciepłem radiator pozwoliły na chwilę zapomnieć o mrożących krew (gdzie kto sobie lubi) perspektywach, jednak chwilę później pamięć wypchnęła mi na powierzchnię książkę G. Octavo "Łyżka lodu w beczce śmiechu", w której autor opisuje szereg anegdot związanych z przymarzniętym językiem (tudzież inną ciała częścią) do nieożywionego obiektu.

Jedna z historyjek dotyczy byłego papieża i pozwolę ją sobie przytoczyć tutaj z pamięci (zerknąłem na półkę, ale egzemplarz wypożyczyłem kolegu, więc o wybaczenie proszę niedociągnięć stylu). Otóż podczas pielgrzymki JP2 do USA i Kanady w 1987 roku Karol Wu postanowił ni stąd ni zowąd naciągnąć jej program i odwiedzić Indian i Eskimosów z dalekiej północy aby przekonać ich, że Wielki Duch pana boga chwali. Papieżowi się nie odmawia, więc Kanadyjczycy (zupełnie podobni do Amerykanów, tylko mniej uzbrojeni) załadowali świątobliwego męża na pokład helikoptera wypożyczonego od Ronald'a Reagan'a i wywieźli go za koło podbiegunowe. Naprędce zgromadzona grupka autochtonów w strojach ludowych z przystrojonymi naręczami porostów oczekiwała na zaimprowizowanym lądowisku. Śmigłowiec wylądował, papież wysiadł w białym pikowanym puchowym anoraku i w piusce z nausznikami, pomachał dłonią odzianą w białą rękawiczkę zgromadzonym, po czym przyklęknął i ucałował, jak to miał w zwyczaju ziemię na której był gościem. W tym wypadku był to lód wiecznej zmarzliny. Zwyczajowy krótki i symboliczny pocałunek począł się jednak przedłużać, a ojciec święty pozostawać w prawdopodobnie niezbyt wygodnej pozycji. Zapanowała konsternacja i poruszenie, jednak dłuższą chwilę nikt nie śmiał podejść do pochylonego Wojtyły. Dopiero nieodłączny totumfacki Dziwisz przykucnął obok i poderwał się zaraz zaniepokojony. Zamienił kilka słów z obecnymi agentami Secret Service, ale ci przez chwilę bezradnie kręcili się wokół helikoptera najwidoczniej nie potrafiąc skutecznie przyjść w sukurs. Widząc co się święci jeden z Eskimosów podszedł do papieskiej ekipy i szepnął słówko ochroniarzowi. Ten zbladł, ale przekazał informację Dziwiszowi. Ten pobladł po dwakroć i podobno przez chwilę stał się zupełnie niewidoczny pośród wszechobecnej bieli. Chwilę później jednak zabłysły mu oczy i zaczął działać. Pochylonego wciąż papieża agenci SS otoczyli szczelnym kordonem stając frontem do zgromadzonych tubylców. W utworzony zaś krąg wkroczył Dziwisz Stanisław i ku zdumieniu zgromadzonych zaczął rozpinać sutannę. Chwilę później JP2 powstał i reszta tej części pielgrzymki przebiegła bez większych incydentów.
Podobno G. Octavo jest jedyną osobą, która przytoczyła tę dykteryjkę drukiem, nawet mimo faktu, że obecnie kardynał, S. Dziwisz kategorycznie zaprzecza jakoby w.w. wydarzenia kiedykolwiek miały miejsce. No cóż, on twierdzi również, że nie miał nic wspólnego z zainstalowaniem byłego prezydenta R.P. na wawelskim wzgórzu.
A jak było zimno, tak jest.
Mimo to zjem lody - malaga jest na składzie.

sobota, 4 grudnia 2010

Bezpowrotnie



Znów poproszony zostałem o "uhonorowanie" zwycięzcy konkursu literkowego obrazą wykonaną a'propos. Ostatnią edycję wygrał niejaki Tuxedo (na wręczenie nagród nie przybył w smokingu! - to skandal!) utworem "Bezpowroty". Powyżej wizualny efekt obcowania z nagrodzonym tekstem.
Darz żubr!

czwartek, 2 grudnia 2010

Fast się foodł a Robin chudł



komponenty (aha, jeszcze czosnek, ale poszedł się przebrać do zdjęcia)




makaron jest mniejszy od cukinii, ale również sobie (po)radzi




na plasteeerki! (potem w kostkę - bez kopania)




cukinia pokrywa się pleśnią




bon apetit

Czwartkowe "szybie jedzenie, jedzenie szybkie, gibkie panienki w talii są gibkie" jak śpiewał poeta aptekarz, miało być szybkie i pożywne (bo od dnia zarania nic nie jadłemee nic nie piłemee) a dlaczemu przy okazji nie smaczne i nie zielone. Padło na spleśniałą cukinię w makaronii. Raz dwa - kawałek pleśniowego serum zielonego lub z krwią błękitna w żyłkowaniu płynącą, cukinia, śmietaństwo i czosnek (ja dodawam jeszcze nieco żółtego serego z utartym nosem, ale to zbytek łaski). Cukinii robimy operację krojąc ją w rozsądną kostkę, wrzucamy wraz z czosnkiem do piekła patelni i dusimy aż duch ją opuści. Dodawamy kopnięty w kostkę pleśniak, czekamy aż jak dziadowski bitch się rozpuści i zalewamy śmietanią. Sypiemy solą (wszak drogi śliskie) i pieprzymy, ale nie bez sensu. Gotową substancją oblewamy makaron i spożywamy trzęsąc uszyma.
Uwaga: bardzo sycące!
P.s. - podczas kręcenia tego dania nie ucierpiało żadne zwierzę.

Mmmmmmmmantra



Jak mawiał Bernard Mickey Wrangle znany też jako "Dzięcioł", są tylko dwie prawdziwe mantry: "mniamm" i "mnimm" (nie mylić z "nimm dwa"). Ja tam nie znam i na pewno nie będę się spierał z bohaterami literackimi, ale moimi mantrami bywają: długi spacer (na lub bez rowerego) bezcelny, gotowanie, kresek stawianie na papieru, obrazów cięcie i gięcie, permutowanie literek za słowa przebranych lub jolka w Przekroju (ech, gdzież te niegdysiejsze jolanty z Dużego Formatu) czy inne coś eszcze. Nawet katolicy mają swe mantry za różaniec przebrane, choć tak odcinają się od rzekomo pogańskich obyczajów.
Mantra to "flow", a kto pisał, ten koł..

środa, 1 grudnia 2010

Jak utopić utopenca?



W Prywiślańskim kraju nie mamy kultury "przegryzek". Chodzi mi o prawdziwe "przegryzki", nie zaś jakieś tam trzy psy (czyt.: czipsy) czy inne pluszaki paluszki. A wystarczy na chwilę wytknąć nos poza obszar peelenów, by skosztować przy lada okazji coś smacznego, chociażby sącząc poncze czy inne na ten przykład piwo (że o winie nie wspomnę). Jakieś dwa tygodnie temu postanowiłem sporządzić utopence, popularną przekąskę naszych braci w rozumie zza południowej granicy. Dziś poddawałem analizie organoleptycznej produkt, ale obawiam się, że będzie potrzebował jeszcze minimum tygodnia na osiągnięcie pełnej wartości bojowej.
A oto jak wykonałem zawartość słoja prezentowanego na fotografii:

ingrediencje:

- około kilograma (w zależności od pojemnika) serdelków drobiowych wysokiej jakości (ważne by nie były zbyt miękkie),
- szklanka octu,
- sól, cukier (oczywiśta nie miałem cukieru, więc miodu nieco zadałem), pieprz cały, czosnek, nieco piri piri czy inkszej wściekniętej papryczki
- trochę wody, cierpliwość

metoda:

Pogodzić ocet z wodą, dodać przyprawy, powoli podgrzać ku wrzeniu. Bez wstydu wystudzić. Słoik wypełnić serdelkami (uprzednio wrzuconymi na chwil kilka do wrzątku) ciasno je upychając. Powrzucać nadgniecione ząbki czosnku, pokrojoną papryczkę (albo całą ku oka uciesze) oraz pieprz. Ja oczywiście dodałem także cytryny, ale niewiele jest rzeczy, do których nie dodaję cytryny. Teraz nie przelewki - zalewamy zalewą, zakręcamy słoik jak słoik. Podziwiamy cośmy najlepszego zrobili i po kilku godzinach instalujemy w lodówce na minimum dwa tygodnie. Ja poczekam jeszcze tydzień.
Wegetarianie mogą użyć serdelków sojowych, zalać roztworem z bezkwasowego octu i cieszyć podniebienie popijając kieliszkiem bezalkoholowej, dobrze zmrożonej wódki.
W następnym odcinku dowiemy się jak zmartwić homara na śmierć.
Ten tego i owego - smacznego.