poniedziałek, 5 września 2011

Inwazja porywaczy ciao nadeszła ze wschodu!




„Rękopisy nie płoną”. Ten parabułhakowski cytat z równym powodzeniem odnosi się do pamiątek z celuloidu. A przecież film jest, jak mawiał klasyk „najważniejszą ze sztuk”. I właśnie niedawno jedna z takich sztuk po raz pierwszy ujrzała zgaszone sztuczne światło sali kinowej. Ale jak w przyzwoitym filmie zacznijmy od czołówki po kolei ujawniając osoby niewymienione w napisach, by zakończyć na nazwisku głównego sprawcy – reżysera.

W październiku ubiegłego roku długoletni pracownik znanego z figurki kołchoźników „Mosfilmu” zapuścił się w nieodwiedzane zazwyczaj rejony magazynu w poszukiwaniu butelki stolicznej, którą w pijanym widzie ukrył podczas niezapowiedzianej i wyjątkowo niespodziewanej gospodarskiej wizyty przedstawicieli nowego zarządu wytwórni. Zguba się odnalazła, została starannie osuszona, a gdy magazynier powrócił ze stanu błogosławionego nader dokładnie przetarłszy oczy i warstwę kurzu na pudełku ze skarbem, nie minęło pół godziny nim nieoglądany do tej pory film ponuro zaterkotał na projektorze.

„Inwazja porywaczy ciał” w reżyserii Andrieja Tarkowskiego spowodowała, że kilku niewierzących dotąd pierwszych widzów zaczęło wzywać imię boga. Nienadaremno.Dziś, gdy spleśniała i nadgryziona przez myszkiny taśma została poddana starannej cyfrowej restauracji przez wiodącą w tej dziedzinie petersburską firmę „New Pagadi” wszyscy możemy ze zdumienia i zachwytu pochylać się nad wiaderkiem popcornu podziwiając dzieło mistrza.

Nic dziwnego, że po kolaudacji kolaudanci zniknęli i nie miał kto kolaudować. Nic dziwnego, że w wyniku tego zaniku obraz autora „Andrieja Rublowa” z miejsca został awansowany na półkownika.

„W raju bez boga inkwizycja jest gorsza od kontrrewolucji”, już to, drugie zdanie zaplanowane w scenariuszu skazywało ten film na syberyjską krioterapię. Wypowiadał je Niereński, absolwent prestiżowej w Związku Radzieckim szkoły powszechnej im. Morozowa, genialny domorosły stoik – samouk, gdy jego żona opowiedziała mu swój sen, w którym szedł Newskim Prospektem załatwiając swoje potrzeby filozoficzne na ulicy. Wieczorem, gdy Niereński wraca z fabryki, kolacja na niego nie czeka. Żona również. Następnego ranka obudzony pukaniem do drzwi Niereński sam znika. Pozostała część fabuły koncentruje się na iście stachanowskim wysiłku protagonisty by pogodzić zastaną rzeczywistość z dotkliwą realnością jego dotychczasowej egzystencji. Uporczywy konflikt niedoboru dysonansu kładzie się światłocieniem na kolejne kadry utrzymane w malewiczowskiej estetyce aż do w bulwersujący niemal sposób ekscytującego finału, w którym...

„To trzeba samemu zobaczyć”, pisał lakoniczny jak nigdy recenzent Kommiersanta. „Rad jestem, że ten kraj ma takich, kurwa synów” – skwitował w żołnierskich słowach pokaz arcydzieła premier Władimir Putin. W środowiskach filmoznawczych zawrzało. Przyciśnięty przez Allan’a Smithee Don Siegel, reżyser amerykańskiego filmu o podobnym tytule przyznał, że w młodości szukając grzybów na zachodnich rubieżach Alaski spotkał wycieńczonego człowieka, który w szynel odziany wykasłał mu krwią i cyrylicą zarys fabuły dzieła, które do tej pory pozostawało ukryte.

Dziś zaś mrozi celuloidową krew w żyłach taśmy filmowej na ekranach kin od Greenwich po Sevre, obojętnie w którą stronę nie spojrzeć. Nawet nad Wisłą, gdzie w wywiadzie dla tygodnika NaPrawdę Tadeusz Sobolewski był w stanie tylko wydukać, że „Kornatowska, gdyby żyła, powiedziałaby, że gdyby Kałużyński wciąż płacił podatki, to z miejsca oraz wrażenia natychmiast by się poszedł wykąpać”. „Szczerbie opadła szczęka, Orliński wywinął orła” grzmiał tytułami Fakt podpierając nagłówki stosownymi fotosami. Po pierwszym seansie pokładam ufność w to, że Państwa również porwie „Inwazja porywaczy ciał” Tarkowskiego. Dajcie się porwać porywając kogoś ze sobą. Niech kina Wam staną potworem!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz