środa, 21 września 2011

"Drive" - jazda obowiązkowa



"Drive"




Kierowca




Irene



„Jeśli mam was dowieźć, podajecie czas i miejsce. Ja wam daję pięć minut. W ciągu tych pięciu minut jestem wasz, cokolwiek by się nie działo i cokolwiek by się nie działo, czekam pięć minut. Nie noszę broni. Jestem kierowcą.” Tak stawia sprawę bezimienny Kierowca (znakomity, minimalistyczny Ryan Gosling), za dnia naprawiający w warsztacie auta, które później demoluje na planie filmowym jako kaskader, a po godzinach świadczący usługi dla bandytów uciekających po napadach. A w ucieczkach jest najlepszy. Punktualny, perfekcyjnie przygotowany, milczący, skupiony, nie rzucający się w oczy. Z cienia, w który cały czas się usuwa wychodzi jednak gdy poznaje swoją sąsiadkę, Irene (Carey Mulligan znana u nas z dobrze przyjętego filmu „Była sobie dziewczyna”). Miłość od pierwszego wejrzenia, na spojrzeniach właśnie zbudowana w opowieści może obejść się bez słów, ale to ostra jazda, choć prowadzona niewzruszenie pewną ręką urodzonego kierowcy. Taka jazda to jednak skręt w ślepą uliczkę, zwłaszcza gdy okazuje się, że mąż Irene za chwilę ma wyjść z więzienia. Jednak kłopoty, które go tam wpakowały nie kończą się wraz z wyrokiem, a jedyną osobą, która może pomóc jest Kierowca. Gdzie kończy się asfalt zaczynają się problemy. Śmiertelnie poważne problemy.

„Drive” (dobrze, że dystrybutor pozostawił oryginalny, pojemny znaczeniowo tytuł zamiast czegoś w stylu „Swobodnego jeźdźca”) to pierwszy amerykański film duńskiego reżysera Nicolas’a Winding’a Refn’a, który już został okrzyknięty konkurentem Lars’a von Trier’a. Pudło, przebita opona. Jedyne co łączy tych panów to kraj pochodzenia i rewelacyjne wyczucie języka filmowego. Refn zadebiutował w 1996 roku dramatem sensacyjnym „Pusher”, od którego zaczęła się rozwijać kariera Mads’a Mikkelsen’a. Potem jeszcze dwukrotnie wrócił do tego filmu, aż wreszcie w 2008 błysnął oszałamiającą inscenizacyjnie biografią najdłuższego stażem brytyjskiego więźnia. „Bronson’a” nie powstydziłby się Stanley Kubrick, zwłaszcza gdyby wypalił jointa; kto nie widział, marsz do wypożyczalni, bo zaprawdę warto. Potem była jeszcze wikińska „Valhalla Rising”, ale to w „Drive” Refn wrzucił wyższy bieg rezygnując z amerykańskiego remak’u „Pusher’a” na rzecz klasycznej historii o samotnym bohaterze, który musi stoczyć bój w obronie dobra. Klasycznej, bo rycerz, jeździec znikąd, kierowca spotyka niemożliwą miłość, w imię której walczy ze smokiem, złym szeryfem, mafijnym cynglem. Takie szarże „z motyką na słonie” tylko w bajkach kończą się dobrze.

Pojawiły się opinie, że „Drive” to stuningowany „Bullit”, jednak moim zdaniem przynajmniej klimatem bliżej mu do „Miami Vice”. Podobnie jak w dziele Michael’a Mann’a mamy tu długie jazdy autem, w których koci pomruk motoru przeplata się z idealnie dopasowaną muzyką, jaka na równych prawach z wąwozami Los Angeles oraz dekoracjami stanowi tło wydarzeń. Prześwietlone słońcem „Miami Vice”, w którym wszystko dzieje się źle odciska również piętno na pozaczasowej atmosferze „Drive”, której estetycznie najbliżej do lat osiemdziesiątych. Opinie o pokrewieństwie Refn’a z Tarantino również są ferowane pochopnie. Duńczyk nie używa przemocy w sposób efektowny a już na pewno nie efekciarski. Przemoc to przemoc, brutalny środek do celu, klin wbity między ludzi między którymi rodzi się miłość. A ta, w ponadgatunkowym „Drive” pokazana jest, jak rzadko subtelnie, prostym gestem, spojrzeniem, oddechem od słów. Bicie serc miesza się w „Drive” z głębokim gangiem silnika i jest to wysokooktanowa mieszanka, która wprowadza film na najwyższe obroty solidnej filmowej, tu wbrew pozorom nie ma wątpliwości – sztuki. Jazda obowiązkowa.

1 komentarz:

  1. Twój tekst zachęcił mnie, by ten film obejrzeć. Zwykle o to bardzo trudno, więc brawo. :-)

    OdpowiedzUsuń