środa, 7 września 2011

Darz Bóbr!





Głową muru nie przebijesz. Zwłaszcza jeśli jesteś pogrążony w depresji. Zwłaszcza tym bardziej. No chyba, że ktoś ci pójdzie na rękę. Nawet jeśli tym kimś będzie bóbr. Głównym bohaterem trzeciego filmu Jodie Foster jest Walter Black (w tej roli Mel Gibson). Walter głównie śpi, a gdy nie śpi, zachowuje się jakby był pogrążony we śnie. Ten sen to koszmar dla rodziny Walter’a. Żona, Meredith Black (pani reżyser Jodie Foster, która dojrzewając z klasą usunęła się na ekranie zostawiając pole do popisu Gibson’owi) zajęta projektowaniem rollercoasterów zdaje się nie dostrzegać problemu, tymczasem jej starszy syn Porter (Anton Yelchin) kolekcjonuje wszystkie swoje podobieństwa do ojca po to, by je z siebie wyrugować. Jedynie najmłodszy z Black’ów, Henry pochłonięty szczęśliwym dzieciństwem zdaje się nie reagować na zgrzyty nawet gdy rówieśnicy dosłownie wyrzucają go na śmietnik.

Głęboka i zimna niczym wody Bajkału depresja to poważna sprawa. Jednak jest na nią proste lekarstwo. Nic tylko się zabić. Wysiudany ostatecznie z domu Walter postanawia zrealizować tę receptę, gdy niespodziewanie gałąź, na której chce zostać obwiesiem przegryza bóbr. Bóbr muppet, pan bóbr, bóbr zbawiciel. Bóbr pacynka, która ocalona ze śmietnika minionych historii zaczyna snuć nową. Walter niby zaczyna wdawać się z Panem Bobrem (bo tak się bóbr każe nazywać) w dyskusje i staje wobec niego okoniem, ale zauważa, że bobrze rady robią mu dobrze. Psychologiczna tama pęka i z siłą wodospadu nowe życie wlewa się w Walter’a. Firma produkująca zabawki, którą kieruje Walter staje na nogi z produktem, jaki zakupową gorączkę rozpęta nie tylko w święta, żona na nowo poznaje mężczyznę, w którym się zakochała a Henry zatraca się w tacie robiąc rumor w warsztacie. Jedynie Porter pozostaje nieprzekupny wobec bobrowej kukły. Z czasem jednak okazuje się, że Pan Bóbr coraz bardziej wgryza się w życie protagonisty rzucając mu kolejne nadgryzione kłody pod nogi. Ratunkiem może być jedynie poranek kojota, który pozwoli odgryźć się bobrowemu zagrożeniu.

Jodie Foster wiedziała co robi angażując do swojego filmu Gibsona. Zabójczy Mel skompromitowany pozaekranowymi wybrykami, jak nikt nadaje się do roli przegranego, pogrążonego w depresji bohatera, który w groteskowy sposób odnajduje swoje odkupienie, nieświadomy ceny, jaką mu przyjdzie za nie zapłacić.

O ile główny bohater „American Beauty” wąchał tytułowy kwiatek od spodu, o tyle Walter w „Bobrze” ma się źle, by móc mieć się dobrze. Podobnie też, jak w obrazie Sam’a Mendes’a, tak i tu parający się niezgodnym z prawem procederem nastolatek waląc głową w mur niezrozumienia niemal dosłownie wybija się na dojrzałą dorosłość z pełną jej konsekwencją, jaką niekiedy musi być zaakceptowanie korzeni, z których się wyrasta.

Jednak jedna rzecz pozostaje niezmienna – masochizm Mel’a Gibson’a. Aktor, który pierwsze cięgi zbierał „Mad Max’em” w postapokaliptycznej Australii pozostał wierny swojej idei obrywania. Kto pamięta wybryki Martin’a Riggs’a z „Zabójczych broni” ten wie, że chyba tylko Bruce Willys pod koniec swoich filmów wygląda bardziej „jak Bruce Willys pod koniec filmu”. Nawet gdy Gibson przesiadł się na fotel reżysera, swoją masochistyczną obsesję przelewał na filmowanych bohaterów, czego kulminacją była rzeźnicka „Pasja”, która w 2004 roku swoim naturalizmem wyprawiła niejaką Peggy Law przed oblicze Stwórcy.

Kto chce zatem zobaczyć, jak w nierównej walce z pacynką Mel Gibson dostaje baty, proszony jest o pofatygowanie się na seans. Kto zaś chce obejrzeć niegłupi komediodramat o meandrach depresji, której rwące wody zatamować może jedynie bóbr, proszony jest o dołączenie do poprzednika.
Miłego odbioru, darz bóbr!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz