.jpg)
W sobotę 10 kwietnia w katastrofie lotniczej zginął (oprócz dziewięćdziesięciu pięciu innych osób) wybitny aktor filmu dla dzieci i młodzieży, dawny opozycjonista, doktor praw, były prezydent miasta stołecznego Warszawa, brat syna matki przewodniczącego Prawa i Sprawiedliwości, do końca życia pełniący funkcję prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej – Lech Kaczyński. Za życia krytykowany jako prezydent przez szerokie spektrum polskiej sceny politycznej (za wyjątkiem członków PiS), po śmierci urasta do rangi bohatera narodowego, najwybitniejszego spośród żyjących już nieżyjących Polaków i poniekąd ostatniej i jednocześnie pełniącej najwyższy urząd państwowy ofiary Zbrodni Katyńskiej.
Jeszcze w niedzielę, dzień po katastrofie w mediach (prasie, radio i internecie – nie zażywam bowiem od dłuższego czasu telewizji, więc oszczędziłem sobie posttraumatycznego spektaklu pod tytułem „gwiazdy” płaczą zostając na lodzie) dominowała żałobna euforia – tak! to nie oksymoron – zewsząd dobiegały mnie głosy o tym, jak ta tragedia (bo przy całym moim sceptycyzmie i raczej braku specjalnej sympatii dla większości pasażerów lotu 101 uważam, że niewątpliwie jest to tragedia. Zarówno zwyczajnie ludzka, jak i największa – biorąc pod uwagę odsetek wysokich urzędników państwowych na metr kwadratowy powierzchni nośnej statku powietrznego – w historii współczesnej awiacji.) odmieni silnie zantagonizowaną dotąd scenę społeczno – polityczną Polski. Odmieni oblicze ziemi. Tej ziemi. Że pozwolę sobie nawiązać do cytatu z poprzedniego (tym razem mniej niekwestionowanego) Wielkiego Nieobecnego, którego powrót na łono Abrahama miał przynieść nad Wisłę pokój, miłość i braterstwo. Wszyscy wiemy, że błogostan w zadumie trwał tylko tak długo, aż pierwszy kibic Wisły dał w mordę wyznawcy Cracovii a poseł PiS-u wylał wiadro zimnych pomyj na głowę posła innego – albo na odwrót, to bez różnicy.
Podobnie teraz podniósł się lament (ze wszech miar słuszny) i apel rozległ się od Helu po samiućkie Rysy o pokój między zwaśnionymi, o pokorę wobec tragedii, o cichą i merytoryczną kampanię w przyspieszonych niestety wyborach prezydenckich. Ale głos wołającego na puszczy w drżenie wprawia jedynie serca płochych wiewiórek, jelonków i poczciwych bobrów radośnie ogryzających gałązki. Dzięcioły pukają się w głowę, wiedzą bowiem doskonale, że prawdziwi włodarze tej puszczy, potężne żubry, łosie i niedźwiedzie na chwilę jedynie odwrócą łby w stronę skąd larum dobiega, by za moment powrócić do bezlitosnych zmagań o to, kto rządzi w tym borze. W dodatku nie ma tu żadnego myśliwego, który mógłby wypalić na postrach ze strzelby na żołędzie, by porządek zaprowadzić w lesie.
Kampania trwa. Wojna z otwartego konfliktu stała się zimną i podjazdową toczoną przy użyciu białych rękawiczek i czarnych żałobnych opasek. Bo jakże inaczej nazwać pomysł (do którego autorstwa chętnie przyznaje się wielu, prawdziwi inicjatorzy zaś sensownie i „taktownie” milczą) złożenia doczesnych szczątków pary prezydenckiej na wzgórzu wawelskim pośród dawnych królów i niekwestionowanych bohaterów narodowych (choć jedynie Piłsudski został tam pochowan bez „okresu karencji”, wyraźnie taką wolę zaznaczając w swym testamencie – co jednakowoż wzbudziło szereg kontrowersji w ówczesnej Polsce, większych nawet niźli obecne, marszałek bowiem
niewątpliwie był postacią wybitną, choć kontrowersyjną). „Przemycenie” prezydenckich doczesności pod zasłoną dymną żałoby na Wawel uważam za znakomity chwyt socjotechniczny, jednak niewiele się on różni od sztuczki, którą co drugi zapyziały proboszcz, bądź każdy przedsiębiorca pogrzebowy stosuje podsuwając pod nos rodziny zmarłego zawyżony rachunek. Któż bowiem przez łzy w oczach dopatrzy się zera dodatkowego, któż bowiem małość taką okaże, by nad trumną spór o parę tych nędznych oboli na ostatnią drogę wszczynać. Wymuszenie funeralne, jak się patrzy. Inna sprawa, czy takie gusła narodowe postanowionoby odprawiać gdyby głowa państwa głowę straciła w automobilowym wypadku, podrapana letalnie przez braterskiego kota czy przygnieciona niefortunnie upadającym (również nieżyjącym) Przemysławem Edgarem Gosiewskim. Nie ma to jednak, jak gruchnąć z nieba o ziemię. Mityczny strach przed lataniem się kłania. Dla mnie to jednak był „lot świerkowej gęsi” (Spruce Goose – kto ciekawy a nie pamięta, niech sprawdzi).
Wraz z północą w niedzielę 18 kwietnia zakończy się żałoba narodowa (skądinąd dysponujący sprawnie działającą pamięcią przypomną sobie, że powszechnie brzmiały swego czasu głosy krytyki twierdzące, że ogłaszanie żałoby narodowej było ulubionym sportem byłego prezydenta) a rozpocznie kampania wyborcza. Coś nie bardzo chce mi się wierzyć, by siły polityczne zachowały siłę spokoju w tym czasie. Coś w kościach czuję, że PiS z braku lepszego kandydata (z braku jakiegokolwiek innego kandydata!) wystawi brata Jarosława w szranki. A ten w gustowną czerń żałobną spowity (proszę pamiętać o fakcie, że leciwa Mama braci Kaczyńskich również w nienajlepszej zdrowotnej kondycji zostaje) poruszał będzie sumienia Polaków smutnym wokół wodząc (i uwodząc) spojrzeniem. Każda zaś próba merytorycznej dyskusji kwitowana będzie przez etatowe pisowskie harcownicze zderzaki w postaci Jacka Kurskiego czy innego Brudzińskiego Joachima jako bezpośredni atak na pamięć o „największym” współczesnym bohaterze (którego zasługą jedyną było być w czasie nieodpowiednim i miejscu) i jego świecką relikwię z obozu brata złożoną u „jądra polskości” (to nie mój wymysł – taki artykuł widziałem w lokalnej prasie – „Wawel – jądro polskości”). Elektorat zaś karmiony ekshibicjonistycznymi reality szoł postawi na współczucie i emocje, miast pragmatyzmem propaństwowym się kierować. Umarł król (wszak pośród królów spoczywa), niech żyje król! Królik z tej samej dynastii. Cyrk wcale stąd nie wyjedzie. Na piasek areny miast krwi (już rozlanej) spłynie ślina wraz z jadem. Choć, że się mylę pokładam nadzieję. Liczę na to, że za dwa z okładem miesiące spojrzę na ten wpis i skarcę się w duchu za czarnowidztwo i brak wiary w klasę wybrańców narodu.
Liczę też, że dowiem się kto zabił Kennedy’ego, wygram w totka, bądź w piwnicy za piklami i starym rowerem znajdę bursztynową komnatę. Liczę, albo przynajmniej mam nadzieję. Która z wiarą niewiele ma do czynienia.