piątek, 8 kwietnia 2011
Allach akbar i do przodu!
zwierzęta w służbie dżihadu
według islamu nie można nagrywać wizerunku
a może jednak trzeba?
raz, dwa, trzy - próba detonacji
Macie ochotę się rozerwać? Świetnie, chłopcy w filmie „Four lions” też mają ochotę się rozerwać, tylko do końca nie są pewni w jakim celu. Z cała pewnością nie dla czystej rozrywki, bo bohaterowie tej znakomitej gorzkiej i czarnej komedii to młodzi, żyjący w Wielkiej Brytanii muzułmanie, którzy nie mogą się zdecydować, w którym miejscu najlepiej będzie wyekspediować się pospołu z niewiernymi wprost przed oblicze Allacha, by pociągnąć go za brodę domagając się przynależnych im pośmiertnie haremów hurys. Może w rossman’ie? W końcu Waj (Kayvan Novak) został tam kiedyś przyłapany na kradzieży dezodorantu axe. Albo w disneylandzie. Hm, a może w meczecie? Nie, najlepiej wysadźmy w powietrze internet, tam przecież niewierni najtłumniej się gnieżdżą. Jednak zanim za sprawą zamachowców samobójców internet rozleci się w zerojedynkowy puch trzeba się w nim trochę „polansować” na nagraniach wideo. Tylko jak tu wyglądać groźnie trzymając replikę kałasznikowa? No tak, trzeba podejść bliżej kamery. Aha, i nie śpiewać tego islamskiego rapu wymachując rękami.
O prym w grupie zamachowców ścierają się ideologicznie nastawiony paranoik Barry (Nigel Lindsay) oraz kochający swoją żonę i synka a zarazem oddany idei samobójczej śmierci Omar (Riz Ahmed). Omar najmniej przejmuje się religijnym podłożem świętej wojny, którą mają zamiar rozpętać, bardziej natomiast martwi się o bezpieczeństwo swoich druhów, którzy chcą zginąć w zamachu. Konsultuje nawet terrorystyczne plany z żoną a swojemu synkowi do snu opowiada historię Króla Lwa w wersji dżihad. Brzmi to wszystko jak absurd? A czy absurdem nie jest pomysł wysadzenia się w powietrze w semteksowej kamizelce po to, by boga ucieszyć?
„Four lions” to pierwsza poważna komedia o islamskich terrorystach wpisująca się w nurt filmów w zdystansowany sposób traktujących o trudnych bądź drażliwych czy bolesnych tematach, od „Dyktatora” Charlie Chaplin’a po „Życie jest piękne” Robert’a Benigni’ego. Jednak filmowi Christopher’a Morris’a (na głowę którego jakiś ajatollah prawdopodobnie właśnie nakłada fatwę) bliżej do „Dr. Strangelove” Kubrick’a lub serwowanego z kamienną twarzą Monty Python’a – nie znajdziemy tu slapstikowych gagów lub dowcipasów z „American Pie” rodem. Bohaterowie traktują Sprawę bardzo poważnie – mają zamiar zginąć w wybuchu z uśmiechem na twarzy. Moim zdaniem jednak zdrowiej lepiej wybuchnąć jest śmiechem. Ostrzegam, że takie niebezpieczeństwo grozi podczas seansu.
Film do obejrzenia podczas najnowszej edycji festiwalu Camera Off.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
A ja właśnie oglądam "Wielki wyścig" z 65 roku. Genialny!:)
OdpowiedzUsuńPotem "The Talented Mr. Ripley", bo choć znam każde słowo, to wybitnie mam dziś na niego chęć.
OdpowiedzUsuńW międzyczasie muszę popracować....niestety
kazus salmana rushdiego, pokazuje że jest to "ciągle" stąpanie po kruchym lodzie z miną radzieckiego strachośmiechu na twarzy ... ale cóż idu sobie i idu i idu
OdpowiedzUsuń:)(
skeletons jest w porządku. próbowałam się dzisiaj wbić na notre jour viendra, w planach mialam tez poezję i dupa. ale możliwe że uda mi się zobaczyć poll, sensation, lou i errantum. organizacja na offie jest do dupy.
OdpowiedzUsuń