środa, 4 sierpnia 2010

Pain ball


"Paintball" (od piątku w kinach) to istny pain ball


„Żyć albo nie żyć – oto jest pytanie”. Jasne, że każdy wybierze by żyć. A kiedy człowiek najbardziej czuje, że żyje? Jasne, że wtedy, gdy nadnercza zalewają nam receptory adrenaliną wyostrzając zmysły i wprawiając w euforię. A jak najlepiej sporządzić sobie adrenalinowy koktajl? Jasne, że skacząc na spadochronie. No tak, ale to w pojedynkę, w grupie zaś najlepiej wybrać się na wojnę. Ale co zrobić, gdy najbliższa wojna jest trzy tysiące mil stąd, a na pierwsze pytanie odpowiedzieliśmy „żyć”? Odpowiedź jest jedna – paintball. Ta namiastka wojennej strzelaniny pozwala każdemu wcielić się w Johna Rambo i przynajmniej na niby zabić sobie Niemca czy innego Ruska a ponadto stanowi idealną aktywizującą rozrywkę na nudne wyjazdy integracyjne.

Taki właśnie wyjazd jest punktem wyjścia debiutanckiego filmu Daniel’a Benmayor’a „Paintball”. Ośmioro zawodników (niby wspominają o rzeczonej integracji a nawzajem się nie znają) w pełnym bojowym rynsztunku wyjeżdża gdzieś we wschodnie ostępy ganiać się po lesie zdobywając flagi i eliminować za pomocą farby „żołnierzy” z drużyny przeciwnej. Jednak już chwilę po zasadzce na samochodowym złomowisku okazuje się, że ktoś tu nie przestrzega reguł oznaczając (broń pneumatyczna używana do gry w paintball to tak zwane „markery”) naszych bohaterów kulkami z ołowiu zamiast z gliceryny, a jedyna farba, jaka po takim strzale pozostaje na mundurze to prawdziwa krew. Okazuje się, że gra w wojnę, „to prawdziwa wojna, gdzie giną ludzie”, jak mawiał inny klasyk z karabinem, John Wayne. Jedyna metoda by przetrwać, to współpracować, ale czy egoistycznie nastawieni gracze są do tego zdolni? Kto widział dowolny film tego rodzaju od „The Most Dangerous Game” z 1932 poprzez „Grę o życie” z Rutger’em Hauer’em po ostatnie „Hostele” wie doskonale jakie są reguły gry oraz reguły, jakimi rządzą się tego rodzaju filmy. Jedyny wyjątek stanowi ewenement w gatunku slasher, do jakiego aspiruje „Paintball” – większość brutalnych scen przemocy obserwowanych jest przez noktowizor, co oszczędza/odbiera (niepotrzebne skreślić) widzom widok tryskającej juchy i lejących się wnętrzności. Na plus można także zaliczyć zdjęcia z pląsającej wraz z zawodnikami kamery (producenci „Rec” sypnęli groszem na „Paintball”), które jednak wraz ze zmniejszającym się pogłowiem graczy ustępują miejsca standardowym ujęciom.

Podczas prawdziwej rozgrywki paintballowej kulka z farbą co najwyżej nabije nam siniaka, celuloidowy „Paintball” zaś jedyny uszczerbek wyrządzi w portfelu nieodwołalnie zabijając w nim kwotę przeznaczoną na bilet. Już lepiej pofatygować się do wypożyczalni i obejrzeć „Redukcję” („Severance” z 2006 r.), brytyjski, niewyświetlany w naszych kinach film o podobnej tematyce, którego autorzy w odróżnieniu od twórców „Paintball’a” sporo słyszeli o poczuciu humoru. Zwłaszcza czarnego humoru. Różnicę w cenie można zdefraudować na piwo.

1 komentarz:

  1. "Severance" dobry był, nie wiem czemu nie trafiło do kin zamiast tego gówna.

    OdpowiedzUsuń