czwartek, 19 sierpnia 2010
Czekając na Rambo
Kill ratio niezniszczalskich
„Niezniszczalni” są nam jednak niezbędni (wbrew temu, co sugeruje tytuł oryginalny „The Expendables”, który oznacza niepotrzebnych „odrzutków”). Sylvester Stallone orzekł, że rezygnuje z kolejnego Rambo, ale za to do swojego najnowszego filmu (jest reżyserem i współautorem scenariusza) zgromadził śmietankę, lub jak kto woli szumowinę aktorów kina spod znaku zaciśniętej pięści i odbezpieczonej broni. Aktorów którym przebrzmiałe nabrzmiałe bicepsy pozwalają już dzisiaj najwyżej wdrapać się na półkę w wypożyczalni dvd, jak i takich, którzy dziarsko z półobrotu rozwalają w drzazgi box office we współczesnych kinowych przebojach.
I oto mamy drużynę najemników pod wodzą Barney’a Ross’a (Sylvester Stallone), którzy po akcji odbicia zakładników z rąk piratów odpoczywają w swojej ostoi, jaką jest zakład tatuażu prowadzony przez nieuczestniącego już w akcjach Tool’a (Mickey Rourke w okularach). Wiarusy przerzucają się barwnymi dialogami (które jednak swoją lekkością dorównują tonażowi wypowiadającego) dodając kolorów do swoich i tak pstrokatych tatuaży i zastanawiają co począć z Gunner’em Jensen’em (Dolph Lundgren obecnie wyglądający jak jeszcze większy pień drzewa niż zwykle), któremu podczas akcji odbiło. Tymczasem nadchodzi kolejne zlecenie – Mr. Church (gościnnie Bruce Willis) chce nająć zabijaków do wyeliminowania groteskowego dyktatora, generała Garza, który wraz z handlarzem narkotyków James’em Munroe (Eric Roberts taki jak zwykle) szarogęsi się w państewku Villena. Podczas negocjacji zlecenia pojawia się konkurent Barney’a z branży, niejaki Trench (Arnold Schwarzenegger) co owocuje garstką zabawnych dialogów między herosami ekranu. Zlecenie zostaje przyjęte i Barney wraz z Christmas’em (Jason Statham, który może jeszcze nie dochrapał się statusu supergwiazdy ale cierpliwie, skutecznie i dosłownie prędzej czy później ją sobie wywalczy) ruszają do Villeny na rekonesans. Na miejscu spotykają piękną rebeliantkę Sandrę (Giselle Itie, ją też pewnie niebawem gdzieś zobaczymy), gołymi rękami pokonują ciężarówkę pełną żołnierzy (owszem, ciężarówkę też pokonują) oraz obracają w perzynę nadbrzeże. Misja wydaje się coraz bardziej podejrzana, ale dla Barney’a ze względu na Sandrę, która została na wyspie staje się sprawą osobistą. Czy koledzy pomogą? Czy operacja się powiedzie czy pacjent jednak zejdzie? Czy będą wybuchy? Czy Barney zdobędzie serce Sandry ofiarując jej przed chwilą wyrwane, bijące jeszcze serce jej oprawcy? Czy skończy się nabijanie z Ying Yang’a (Jet cha, cha Li) ze względu na jego niski wzrost? Czy Arnold Schwarzenegger zostanie prezydentem? Ciekawych odpowiedzi na te nurtujące pytania zapraszam do kina na 103 minuty „najbardziej wybuchowego filmu roku”, jak głosi slogan dystrybutora (ups, wymsknęła się odpowiedź na zagadkę z eksplozjami, ale czy ktoś mógł pomyśleć, że będzie inaczej).
Sylvester Stallone hamletyzuje ostatnio w wywiadach rozwodząc się nad tym, w jakim on to chłamie nie grał (choć jeżeli przypadkiem obejrzał ostatnio na polsacie „Stój, bo mamuśka strzela”, to i nie dziwota), moim zdaniem niepotrzebnie. W swoim najnowszym filmie zebrał bowiem solidną, jak udziały w fabryce broni i pewną, jak z nich dywidenda ekipę twardzieli (prócz wymienionych wyżej są jeszcze dopiero raczkujący z bronią Randy Couture, Steve Austin oraz Terry Crews) i zrobił to, co najlepiej potrafi. Urządził taką zadymę, że najbardziej nawet sensacyjne produkcje Michael’a Bay’a wyglądają przy „Niezniszczalnych” jak wczesne filmy Bergmana. I o nic więcej nie chodzi.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Mam nadzieję, że mi nie wysadzi... oczu z orbit jak obejrzę to cudo ;D
OdpowiedzUsuńwow! użyłeś jedno z moich ukochanych słów: szumowina :)
OdpowiedzUsuń