piątek, 31 lipca 2009

Miłość to połowa rozstania..


"Don't point at heart. That is my least vulnerable spot."
(I wish..)



..miłość to połowa rozstania -

- rozstanie to połowa spotkania -

- spotkanie to połowa tęsknoty -

- tęsknoty to pełne kłopoty..

czwartek, 30 lipca 2009

Terra Nostra czyli: Nie fikaj do Romka!


"No stress passing?" Coś mi mówi, że bez lęku nos w nie swoją sprawę wetknąć tu mogę.."



"Estem niewesoły Romek, a ten nóż swoje w wodzie odleżał i tylko mi nie mów, że masz to w nosie!"



"Nie zadzieraj nosa! Myślisz, że jak estem mały, to ci nie mogę przypierdolić?"



"Czuję pismo nosem, mam jakieś o'lśnienie, że Kubrick mnie podobnie załatwi.."



"A niech to dunder świśnie, na poprzednim zdjęciu wyglądam, jak Nosferatu!"



"Poczułem nostalgię, chyba poskarżę się babci"



"Czas mi no! Nostępny seans dostępny nostępną razą."



Śnił się sen, a może to było przed, w trakcie tak zwanej hipersynchronii hipnagogicznej, gdy est eszcze szansa na kontrolowanie majaków marzeń, fantazji. Byłem tam, w hotelu sprytem i podstępem wywiadywałem wiadomości mi nienależne, na dworcu czekałem pociągu, którym on nie przyjechał (a może wysiadł z drugiej strony), więc w auto wsiadłem i pojechałem za miasto. Za miastem rozciągało się Chinatown, ale nie Chinatown - Chinatown, tylko "Chinatown". Nie było napisów, nie zauważyłem więc, że granicę stanu przekroczyłem. Stanu snu. A dalej było, jak w Chinatown, ale nie w Chinatown, tylko w "Chinatown" - trudno powiedzieć o co chodziło, ale coś było o wodzie, a Jacek SynMikołaja przez większość czasu paradował z plastrem na nosie. Dobrze, że nie ja to byłem, bo z moim nosem Romek musiałby mieć dłuższy kozik, a ja prawdopodobnie wybroczyłbym się ze szczętem na amen.
Sen sensacyjny, płęty nie udało mi przemycić do tutaj. Musi celnik był oclił. Albo zegarki rozgniotły..

środa, 29 lipca 2009

Rebuz: co to za hasło?


Daj głos: Jakie to hasło?


Za prawidłową odpowiedź przewidziana (już przez Wernyhorę) piesza nagroda. W przypadku nieprawidłowej odpowiedzi nieprzewidziana (od Nostradummy'ego przez nikogo) nagródka zroweryzowana. W wypadku zupełnie niepełnosprawnej odpowiedzi przewiduje się (za prognostami z IMiGW) trzeci nagrobek.

Lawyers sounds like liars





"Prawnicy oszukali kobietę chorą na schizofrenię" - brawo chłopaki! Świetna robota! Mam nadzieję, że nie było zbyt trudno. Chedlajn znaleziony na pierwszej stronie Dziennika Polskiego. Nie żebym nabywał ten żurnal, ale skoro był pod górną kończyną, w ruch brzyletka (coś między brzytwą a żylettą) pojszła i zachowałem sobbie, by pięknie (?) skomponiło się było z obrazczaną wariacją.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Najwięksi złoczyńcy na świecie byli kosmitami


Ja to nein


Najwięksi złoczyńcy na świecie byli kosmitami. Nie ulega to najmniejszym wątpliwościom. W jakże wiarygodnym medium, jakim est internet znalazłem artykuł potwierdzający tę bynajmniej nie absurdalną tezę. Linka do artykułu poniżej.

http://weeklyworldnews.com/alien-alert/9869/worlds-worst-villains-were-aliens/

(adres do przeklejenia, linki nie działają)

P.s. Niektórzy ze znanych światowych przywódców nie byli wprawdzie kosmitami, ale podmienionymi humanoidalnymi cyborgami. Przykładem może być Leonid Breżniew. Któregoś dnia zastano Breżniewa zbierającego kamienie na Placu Czerwonym. Okazało się, że przez pomyłkę obsługa wgrała mu program do łunochoda.

czwartek, 23 lipca 2009

Sick American Drims


żółte auto, akwarela cholera..



na księżyc i dalej (nawet do Bydgoszczy)



pinbol pinbol



ja u hopper'a (słabo widać) - dzięki uprzejmości mości



super hiper realizm (coś a'la Raczko)



szczegół kolejnego (urocze)



reklama koli



dziadek Frojd - z nieco innej beczki (ale pani wpuściła)



wieżowiec panamu w narodowym stoi otworem



salt en pepa



knajpa, tak..



się pali, sie wie..



normalnie jabłka..



do boju kowboju!



wiwa laz wegaz!



kto się garbi za siatką?



na jagody (i inne ziemi płody) - beczka inksza



każdy w usa ma takie zdjęcie



Nie mogłem doprosić - bywa, (nie tylko do Hameryki, co est nestety ne tylko dla estety) od dawna, bo zawsze coś, a czasem ktoś, czy inne eszcze coś i wybrawszy wybrałem byłem się.. Słabo, mało. Hiperrealizmu to mam po dziurki w za dużej nosie na co dzień, a nocnym wcale nie chcę być jastrzębiem (choć przyznać muszę, że ostatnio zdarza, bo nie wiem sam już co robić mam). "Ring of fire", nie zappi i pa cisze i tylko "Kantor i kaczka" oraz Boże Narodzenie (ale to żadna frajda, bo przeca było rok temu!) cieszyły oko i zwoje. No i brunetta w windzie, ale to handikap bonusi..

Ani drim, ani najtmer. Drzemka. (nędza zdjęć nie oddaje pochrapywania)

wtorek, 21 lipca 2009

Radio Ga Da "Da Da"


dawno temu na dzikiej dalekiej północy udawam, że wódkie piję, a futro dłuugie- północ, wiadomo..(fot. marcin pe)



Radiowa Trójka, poranny reportaż z przeszłości o Paljakach we w Berlinie Zachodnim. Handlarzysta - turysta rozpływa się w zachwytach ach ach nad wspaniałością wolnego rynku. Zapytany jednak, czy coś mu się w Berlinu nie podobie, odpowiada:

- "Masa tu ludzi chodzi naćpanych. To jest odurzające! Nie stać tych ludzi na alkohol, czy co?"

Zakrztusiłem kawą ze śmiechu..

niedziela, 19 lipca 2009

Dziś są Ćwirra urodziny..




Dziś są Ćwirra urodziny (gracja w środku pośród dwu wokół - niżej, wyżej czy tam obok podpisany i kolega Kovalsky z czasów i przestrzeni zamierzchłych). Sto lat zatem i kilku z nich przynajmniej eszcze spędzonych niczym niechciany płód w podobnym do zilustrowanego stanie. Umysłu, ustroju organicznego, terytorialnego i freternizacyjnie skonfigurowanego.
Mazel tow! towarzyszu Mariuszu!

Baczenie dawaj, bo kto gupi, sam sowie winien..


raczkowski się ma rozumieć..



„Świat istnieje, a to rozprasza”, jak mawiał, czy tam (ale już nie czytam) pisał wieszcz. Wieszcz, którego spotkanie według nowych miejskich guseł i zabobonów opracowanych przez moją koleżałkę niweluje nieszczęsność kontaktu z zakonnicą (która napotknięta, jak wiadomo pecha przynosi, jak listonosz renetę, przepraszam- renklodę, przepraszam raz jeszcze pokornie - rentę), a nawet dwiema. Rzeczona poeta napotkana zaś w stanie upojenia alkoholowego redukuje peHa skwaszonego tripletem służebnic pańskich w zestawie napotkniętych, tudzież osobno.

No właśnie, na tyle istnieje, że rozprasza nawet w „jak po sznurku” wiedzionym ciągu wyrazów, uwagę odwracając od sedna, a co dopiero w bulgoczącym gulaszu wydarzeń i szklanej wacie cukrowej białego szumu oblepiającego oczy, uszy i inne narząda percepcji podczas spacerów po wesołym miasteczku wokoło. Wystarczy na chwilę przeca zagapić się na uwodzicielsko połyskujący różaniec wokół nadgarstka wizytki jakiejś, magdalenki czy pachomianki, (że o lolitankach nie wspomnę) i w zasięgu wzroku nie widząc świetlistej tonsury Świetlickiego pogrążyć się w rozważaniach nad nieszczęściami, które nas napotkają, by doprowadzić nas do wydzierania okruszków gołębiom na włoszczowskim dworcu kolejowym, by nie zauważyć, jak Gucwińscy lokalni prowadzą wielbłąda przez igielne ucho wprost do Raj, podkieleckiej jaskini. Wystarczy w czarną godzinę na zegarek na przejściu dla pieszych zerknąć, by pod kołami turystów z dalekiej Bydgoszczy żywot swój postradać, ale i to nawet nie est jeszcze najgorsze. Są losy gorsze od śmierci, która wprawdzie eliminuje szereg opcji z puli kolejnych losowań, ale w zamian pozostawia sycącą pusztę pustki nie pustoszoną tabunami oczekiwań i pragnień. Można rozglądać się po własnej, znanej jak własna kieszeń kieszeni w poszukiwaniu drobnych do automatu sprzedającego jednorazowe przekąski na rogu i nie zauważyć, jaką frajdą est ugotować coś dla, spożyć gotowe, ugotowane, obfite, na każdy za dnia czy nocy posiłek w sukurs z posiłkami przybyć gotowy i być gotowy łaknąc i karmiąc. Dzieląc i rządząc, żądząc i onieśmiellając. Żywiąc y broniąc.

Podobno nie można żyć bez pewnej ingrediencji smaku nadającej wszystkim smakom innym. Prawdopodobnie trudno, z pewnością zaś krótko est żyć bez mieszaniny gazów z azotem i tlenem na czele. Na pewno niełatwo est dawać baczenie i w skupieniu skupiać, by rozproszenie nie skrupiało się na.

sobota, 11 lipca 2009

Opresja dygresji





Dzisiaj będzie o obłędzie. To tak odnośnie, bo błąd obłędu błąka się po okolicznych łąkach trudno mi właściwie powiedzieć dlaczemu. Cóż, czasem bywa i tak, choć przecież mogłoby być zupełnie inaczej, wszak obie strony ruch ten sam wykonując inne mandaty dostają, lub całkiem ich unikają. Na przykład weźmyż pierwszy lepszy piątek za przykład. A’ propos piątek – w tygodniu ubiegłym obłędnie pyszne jadłem lody w mieście, no ale przepraszam za rozrastającą się dygresję. Tu kilka słów wyjaśnienia, bo dygresja to także roślina jest przecież:

„Dygresja (łac. digresia diversia vulgaris ), mało rozpowszechniona domowa roślina doniczkowa z gatunku psychotropicznych pelargonii. Pelargonie psychotropiczne charakteryzują się rzadko występującą w naturze właściwością reagowania na schematy myślowe właściciela. Dygresja z ziarenka kształtem przypominającego rdzeń włoskiego orzecha wypuszcza małą bladozieloną (sic!) łodyżkę zakończoną empatoforem, czyli zespołem ściśle wyspecjalizowanych komórek odpowiedzialnych za odbieranie i przetwarzanie świadczących o aktywności umysłowej właściciela (lub dowolnej innej istoty znajdującej się w pobliżu) fal alfa. Jeśli amplituda fal alfa jest harmonijna i równomierna, dygresja rośnie pionowo do wysokości około 30-40 cm przybierając formę spirali, jeśli zaś psychiczna aktywność oddziaływującego na roślinę osobnika jest mniej uporządkowana, roślina wypuszcza pojedynczą, pionową łodygę, z której po wcześniejszym podziale wypuszcza kolejną odnogę zakończoną analogiczną wypustką. Rozrost następuje w postępie geometrycznym. Znane są przypadki, że dygresja będąca w posiadaniu osobnika o wyjątkowo skomplikowanej strukturze umysłowej intensyfikowała rozrost połączeń empatoforycznych do tego stopnia, że regularnie podlewana potrafiła osiągnąć świadomość. W tak zaawansowanym stadium dygresje nie są jednak zbyt długowieczne. Zazwyczaj po kilku zaledwie dniach, zorientowawszy się w sytuacji swojej i najbliższego otoczenia, dygresje zaprzestają fotosyntezy i eutanują w popłochu. Jedynym udokumentowanym przypadkiem dłuższej niż parodniowa egzystencji dygresji, która osiągnęła stadium świadomości, jest roślina należąca do pani Bernadetty J. fryzjerki – kosmetyczki z Turni Rudej koło Durnburga. Dygresja pani Bernadetty miała postać długiej cieniutkiej łodyżki kiwającej się w przód i tył, a zakończonej przypominającą klips lub kolczyk różową wypustką. Jeszcze przez kilkanaście lat po zgonie właścicielki dygresja cieszyła się zdrowiem i pogodnym usposobieniem godnie pełniąc przez dwie kadencje urząd burmistrza Turni Rudej. Zazdrośni bądź złośliwi twierdzili, że sławna fryzjerka – kosmetyczka głupia była, jak but, lecz powszechnie przecież wiadomo, że najbardziej nawet wypastowane na świecie obuwie nie osiągnęło nigdy stanu świadomości.

Dygresja została sprowadzona do Europy na początku XVII w. z gulabadzkich stepów przez słynnego podróżnika i eksperta w dziedzinie flory egzotycznej Entropa Firmina (wbrew nikczemnym pogłoskom, historykom nie udało się zweryfikować jego rzekomych florofilskich skłonności seksualnych, choć jak sam w swych memuarach wspomina: „dwie nie minęły niedziele odkądm obcokrajną roślinę ruraka, dzbanecznikiem zwaną sprowadził, a na eksperymentów z jej naturą dziwną skutek, potrzebę mniejszą jednako, jak i większą w siedzącym trybie niewieście przypisanym jął realizować, a i much przy tym i owada wszelkiego mniej jakby wokoło. Dziwnym jest także fakt, że prócz członka pomniejszego i grzesznej bardziej natury, palców dwu chwytnych u mańkuciej kończyny się obrachować nie mogę”. Tyle na ten temat rzekł badacz ówczesny. Zachowane sztychy wskazują, że dygresja Firmina kształt miała grubego sprężystego pręta zakończonego rubinową w kolorze empatoforową wypustką. Brak jakichkolwiek informacji na temat rozwoju świadomości u dygresji słynnego botanika pozwala przypuszczać, że do takowego nie doszło.(„Wielki Atlas Botaniki Wszelakiej”, t. IV, str 635-637)”

Zatem wracając do rzeczy- o czym to miałem? Ech, szlag by to trafił, przez te cholerne dygresje znów zapomniałem..

piątek, 10 lipca 2009

Obiekty latające


Cykliści, Żydzi i dwa pedały (foto z netu, autor nieznany mi)



- To ptak! To samolot! To supermen!-
- Głupiś gamoniu. To latawiec, pewno gówniarze nad rzeką puszczają. -
- Iii tam, sameś gupi – powiedziałem sztachając się pierwszym po wakacjach, ba – pierwszym w życiu papierosem. Siedzieliśmy na szkolnym boisku, przerwa się dawno skończyła, ale zaraz miał być wuef, więc dostojnie i niespiesznie wkraczaliśmy w wiek męski. Myślałem, że będę rzygać, albo co, ale nawet mi smakowało. Nie zaciągając się wypuszczałem dym nosem patrząc, jak cienką strużką ciągnie się za latawcem.
- Odrzutowiec – pomyślałem i zakrztusiłem się czując, że płonie mi ucho. Nade mną stał Kaktus, nasz facet od wuefu. Jedną ręką ciągnął mnie do góry, w drugiej trzymał peta.
- Kurwa wasza i ruskich piłkarzy mać. Pierwszy dzień lekcji a wy już jaracie w krzakach – powiedział cicho zaciągając się głęboko. Puścił mnie, przytrzymał dym w płucach, włożył w usta na tasiemce przypięty gwizdek, w oku krwią zabłysnął. I gwizdnął.
- Zbiórka w dwuszeree..! – krzyknął i olawszy zabawę w odliczanie i raport, rzucił na boisko nowiutką biedronówę. Rozpierzchliśmy się po asfalcie wykłócając kto z kim w drużynie, a kto na bramce ma stanąć. Nie wnikając w zamieszanie pozornie pokornie stanąłem na obronie, bo to i ganiać za zbytnio nie trzeba i się człowiek tak nie umorusa.

Zaczęliśmy mecz. Kaktus, którego pod nosem lub w szatni (gdybyśmy jakąś mieli) nazywaliśmy nieco inaczej, zdjął z szyi gwizdek i podszedł do Kamela, jedynego z nas, który nie ćwiczył. Właściwie nie był jednym z nas. Doszedł dopiero w zeszłym półroczu i nie zdążył się jeszcze he, he, zintegrować z klasą. A poza tym był garbaty. Lub, jak to Bukiet wymyślił – „ciągle z plecakiem”. Kamel, przez niektórych zwany także Wolkswagenem nie chciał sędziować i odkusztykał za bramkę, pod drzewo. Usiadł na reklamówce i gapił się na ogrodzenie. Kaktus wzruszył ramionami, wyciągnął „Odgłos kibica” i wsadził nos w gazetę.
- Może zapomni o fajkach, wszystko mu dzisiaj wisi – powiedziałem do stojącego na bramce Grubego, który popatrzył na mnie wyłupiastymi oczami roślinożernego stworzenia, któremu jest wszystko jedno, co wpierdala. I straciliśmy bramkę. Gruby podniósł piłkę i wykopał ją na drugą stronę boiska.
- Podaj Kamel! – krzyczeli chłopcy, ale on się nawet nie odwrócił, okazując nam swoją pogardę. I garb. A jak kto głupi, to sam sobie winien. Mecz się zaczął na dobre. Pierwszy punkt zdobył Żółty trafiając garbusa z autu w ramię. Zero reakcji. Następni się bardziej starali, ale „złoty gol” padł, gdy Huba trafił kalekę w „plecak”. Kamel zaliczył glebę, a garb napuchł mu, jakby tę piłkę wchłonął. Staliśmy tak urzeczeni, że nikt nawet nie pomyślał, aby poprawić kamieniem.

Garb pęczniał, jak balon i jak balon po krótkiej chwili zaczął unosić Kamela do góry. Tego było już za wiele. W ruch poszedł żwir i patyki, czy kto tam miał co pod ręką. Kaktus schował się za gazetą, w której papierosem judaszą dziurkę wypalił, dając do zrozumienia, że Kamel należy do nas. Ale ten unosił się coraz wyżej wirując w powietrzu, jak odpustowy w dupę helem dmuchany misiaczek. W bezradnych podskokach przypominaliśmy stado pijanych kangurzątek, a on się śmiał. I gmerał coś przy rozporku. Chwilę potem z jego spodni łeb wychylił blady robak siusiaka, z którego wystrzelił ciepły deszcz kropel. Staliśmy z rozdziawionymi gębami ścierając mocz z ust, twarzy, dłoni; zdzierając mokre koszulki i klnąc, jak kurwa jego obszczana mać. Ten kutas Kaktus się nakrył gazetą, a Kamel z wiatrem poszybował za rzekę.
Miał rację doktor Frojd, czy inny to był doktor – dzieci nie są złośliwe, dzieci są złe.
A ja do dzisiaj bez parasola nie chadzam.

środa, 8 lipca 2009

Przychody Pana Człowieka


Pan Człowiek był chory i leżał w łóżeczku. I przyszedł Pan Doktor, rzekł – umrzesz człowieczku. – Wszyscy umrzemy – odparł Pan Człowiek i zapalił papierosa przytykając go do rozpalonej gorączką głowy. – Gdy zapalasz papierosa, to się śmierci ostrzy kosa – słowa lekarza utkwiły w komiksowym kłębie dymu i brzękiem opadły na podłogę układając się w napis „minister zdrowia ostżega”. Pan Doktor poprawił czubkiem buta błąd ortograficzny w słowie „ostrzega”, podłączył stetoskop do ipoda, zagwizdał kilka taktów „Symfonii katatonicznej” i przesłuchał stado świstaków, które uwiło sobie gniazdo w panczłowieczych oskrzelach. Świstaki rozpierzchły się ze świstem a Pan Doktor poślinił palec, uniósł go ku górze i z miną węgierskiego wilka morskiego oświadczył – Cierpi pan.. – Pan Człowiek mu przerwał – Nie cierpię. – Krupniku? – zapytał zaintrygowany Pan Doktor. – Nienawidzę – odparł Pan Człowiek. Pan Doktor diabolicznie przewrócił oczami stojącą na parapecie doniczkę z chylącym się ku upadkowi fikusem i zawyrokował – Nienawidzę chorych ludzi, zawsze na coś narzekają. Nic panu nie jest, est pan zdrów, jak delfin. – Delfin to ssak – przytomnie zauważył Pan Człowiek – Nie ufam panu. – Zasada ograniczonego zaufania to kwas zżerający karoserie samochodów pędzących po autostradzie międzyludzkich stosunków. Ma pan rację, przezorny zawsze ubezwłasnowolniony, – po czym Pan Doktor wyciągnął wietrzne pióro i zamaszystym gestem zostawił swój autograf na blankiecie recepty. Pan Człowiek wstał z łóżka, włożył receptę w ramki i powiesił na ścianie obok rozłożystego poroża, pamiątki z czasów, gdy Pani Kobieta zdradzała go z Panem Myśliwym.


- Trafna diagnoza – stwierdził Pan Człowiek i wręczył medykowi naręcze perkalu. Paciorków odmówił. Być może ze trzy. Po namyśle dorzucił lusterko. Uścisnął dłoń Pana Doktora i krygując się w pierwszeństwie przejścia przez drzwi odprowadził go do przedpokoju. Wkładając płaszcz w ciasnym korytarzu, Pan Doktor zrzucił wiszący na ścianie kalendarz oponiarskiej firmy z niewiadomych przyczyn reklamującej niedostatki wdzianek na niedożywionych modelkach. Pan Człowiek niezdarnie próbując złapać spadający przedmiot zafasował lekarzowi sójkę w grdykę. Sójka bez namysłu wybrała się nad morze, Pan Doktor kopnął w leżący na podłodze kalendarz, a Pan Człowiek zafrasował się nad kruchością człowieczego żywota i pospiesznie a platonicznie pokochał Pana Doktora. – Tak szybko odchodził – pomyślał i zawinął doczesną powłokę wątpliwego autorytetu medycznego w dywan, zabrał rakietę tenisową i tak objuczony, podśpiewując przeboje Elvisa opuścił budynek.



Po pół godzinie poszukiwań odnalazł wreszcie niekwitnący jeszcze o tej porze roku trzepak i serią sprawnych bekhendów eksmitował z dywanu średniozaawansowaną cywilizację roztoczy, Pana Doktora i jakąś bandę tumanów. Po czterech setach i wygranej w taj breku dywan rzucił ręcznik na ring i zniknął wśród nielicznie zgromadzonej widowni. Pomimo laurów zwycięzcy, nimbu bohatera i kilku propozycji zagranicznych kontraktów Pan Człowiek jeszcze długo wracał do siebie.

Kolejny elwis opuścił budynie




"no ja nie mogę, elwis opuścił budynek.."


elwis opuścił budynek
co atlas go trzymał
na barkach tych które
expapieżu pan jakiś był
pozostawił na brzegu

elwis opuścił budynek
w angielskim stylu
bez głosu pa cisze
z biodra strzelając
publico morale w okno

nie płacąc rachunku za
gaz prąd i laryngologa
biznesu szoł został śniętym
subito tuż po tym gdy
elwis budynek jeno czemu

opuścił na moją nogę




another one bites the dust
kolejny elwis idzie do piachu
umer król, nie żyje król

(I'm dead, I'm dead
really, really dead
yeah..)

niedziela, 5 lipca 2009

Haust Holokaustu na niewąskiej Szerokiej


etsem bez wina lecz nie estem bez winy



jednak mają coś na sumieniu



yeti nie żyje i leży na nowym kirkucie



nie zawsze musi być "do gazu"


Jak zwykle o tej porze roku starsi bracia we wierze, przedstawiciele tak zwanego wyznania handlowego, starozakonni, lub jak słynący z przysłowiowej wręcz tolerancji nadwiślański lud zwykł mawiać - Żydy opanowały ulicę Szeroką, by tańcem i śpiewem, myślą, uczynkiem i pożądaniem chwalić pana i napychać kabzy lokalnym restauratorom. Jak zwykle cały w skowronkach (i pewnie innych małych ptaszkach), podekscytowany i przejęty perspektywą spędzenia rozkosznie ciepłego wieczoru w radosnym tłumie roztańczonych bliźnich złaknionych kontaktu z kulturą mniejszości narodowej udałem się w przeciwnym kierunku. Właściwie w zupełnie przeciwną stronę, ponieważ kierując organizm w stronę Rynku wylądowałem w Łodzi. W Łodzi Kaliskiej, która dziwnym zrządzeniem i zrzędzeniem losu znajduje się w Krakowie na Floriańskiej 15. Oczywiście pod ziemią. Pod ziemią obiecaną- tą ziemią, by korzystając z taniej figury retorycznej pozostać w obrębie skojarzeń. W Łodzi, jak to w Łodzi - Maraszek, co z miasta Łodzi pochodzi interesem zawiaduje zabawiając barmaństwo otępiałe brakiem klienteli.
Mnóstwo łyków piwa później wylądowałem jednak na Szerokiej, która jak długa (ale nie długa, jak Długa czy nie daj boże Lea) i szeroka pokryta była starannie tłuczonym szkłem (nie starannie tłuczonym, tylko starannie pokryta), warstwą surowców wtórnych, która niejednego zbieracza miejskiego runa przyprawiłaby o zawrót głowy, niedopałków, ulotek i walających się wszędzie napletków. A nad wszystkim, niczym duch ponad wodami unosił się fetor iudaica i echo jankielowskich cymbałów. Rzut oka, wyrzut sumienia, łyk piwa, (nie?)przypadkowe Mouminie spojrzenie na dobranoc i udałem się na niczym niezasłużony spoczynek, by paść w muskularne, choć czułe ramiona tego starego Żydego Morfeusza i zasnąć snem sprawiedliwego wśród narodów świata śniąc sny o dumnie sterczących piersiach sefardyjskich sziks*.
Szalom alejchem, szoah, szafot, szarawary, szofar, szafa, szybkowar..
Mazel tow i darz bóbr.. Przepraszam- bór..


*(żeby nie było: - Wśród ortodoksyjnych Żydów termin sziksa używany jest także na określenie młodej Żydówki nieprzestrzegającej żydowskich nakazów religijnych)

sobota, 4 lipca 2009

Miau być inny- zawsze tak est..


maska Żyda - absolutny faworek


pucułowata matka boska bezmózgowa


a tu nie wiem czy św. Franciszek puszcza latawiec z Jezusem, czy Jezus ukrzyżowan szyje z laserów do św. Franciszka


roztańczony zbawiciel


trójka światowa z sercami na wierzchu (prosimy nie dokarmiać gołębi)



Miało być o roweru, ale źli ludzie z pociągu zrobili go na szaro i nie będzie żadnego pedałowania teraz i tutaj. Będzie natomiast o przypadkowo nawiedzonym muzeum etnograficznym w Krakowie, którego perłą w koronie kolekcji est szkielet Andrzeja Leppera z czasów, gdy był młody. W czwartki jednak organiczne szczątki poddawane są restauracji w pobliskiej restauracji, więc nie mogłem na własne lekko wybałuszone oczy podziwiać rzeczonego artefaktu. Pozostały jedynie wspomnienia jednoosobowego Niedźwiedzia Trojańskiego z okolic Jasła, dziecięcej karuzeli z trumienkami z berdyczowskich podgrodzi i sztucznego brzozowego palca do wytykania Żydów (jedynego tak świetnie zachowanego egzemplarza na południowy wschód od Orzyca).
Nikczemnej efektywności telefonowego fotoaparatu i oświetleniu rodem ze słynnej egipskiej kolonii ślepców zawdzięczać można nieprzesadnie wysoką jakość prezentowanych fotografii.