sobota, 31 października 2009

Który święty est patronem samobójców?




Podczas ostatniej wieczerzy Pan Człowiek jadł indyka myśląc o niedzieli. Tej ostatniej niedzieli. Ostatniej niedzieli miesiąca, a kto wie – może nawet tygodnia. Nie dziękczynił, bo nie bardzo miał za co. Zresztą ten zwyczaj pod jego wysokością – to znaczy szerokością geograficzną nie zakorzenił się jeszcze na dobre. Właściwie dopiero co święty Walenty wyegzorcyzmował w nocy Kupałę depcząc swym brudnym sandałem kwitnący, prawem kaduka chroniony kwiat paproci, którym w tej okolicy zwyczajowo obdarowywały się jeszcze zakochane pitekantropy. Jednak miłość mija. Mija, jak dinozaury, australopiteki, sen złoty lub moda na hula hop, czy inne tamagochi. Z czasem. Czasem mija, jak przeładowana ciężarówka nieciemnych gwintów na podwójnej ciągłej, czasem mija, jak Titanic górę lodową podczas jej pielgrzymki do hyperboreańskiego Mahometa. Mija i już. Nie czas wtedy żałować róż, czy innych kwiatów, paprochów. Proch czarny zostaje. Kapiszon na panewce spalony. Musztarda po obiedzie.

- Właśnie! – Pan Człowiek zreflektował, że po obiedzie została mu musztarda, na którą właśnie do indyka reflektował. W trymiga opędzlował więc cały słoik, wytarł pędzel w fartuch z wańtucha i trzymając się pod boki stanął przed płótnem obrusa, na którym resztki ziemskich pokarmów cieszyłyby oko niejednego Pollock’a. I syty i szczęśliwy poczuł się wnet, niczym bohater songu „Niedziela na głównym” Młynarskiego barda. – Co za uciekinier... – sam dał sobie w myślach linijką po łapach i zaraz poprawił – Zbieg! Zbieg okoliczności. Dwie niedziele przy jednym ogniu! – A jako, że jak ognia unikał nieszczęśliwych związków, zwłaszcza frazeologicznych brzytwą Ockham’a odciął się brzydko chlastając ostrzem od nadmiernego dnia siódmego w tytule. Po czym zgodnie z pradawnym przykazem, który Żyd stary przytargał z góry (twierdząc, że „bóg mu kazał”) z rozpaczą rozpoczął tuż przed zachodem dzień święty święcić.

Co się święci połapał dopiero, gdy aureola zaczęła go razić po oczach i zdał sobie sprawodzaniem sprawę, że mimo ciemności, co ziemię pokryły wciąż mógł czytać kurier wieczorny. Jasny, choć nie tak, jak nimb szlag go trafił. – Żywcem do nieba nie pójdę! Choćby po moim trupie! – sklął głośno słomiany zapał, co go w sytości ogarnął i grzeszyć zaczął zawzięcie. Myślą, uczynkiem i pożądaniem grzechu większego jeszcze, który mu żarnik w aureoli świetlówce na dobre przed nocą przepali. Z iście neofickim zapałem przeglądał foldery z grzechami szukając czegoś na miarę. Aż znalazł w dolnej szufladzie i stanął, jak wyryty w Wieliczce soli słupek, nie rtęci. Pod listów starych pakietem spętanych zetlałą wstążeczką spał smacznie snem ołowianym rewolwer, z którego Pan Dziadek kiedyś zabijał Herr Niemców. Pan Człowiek aż sapnął z zachwytu i mrużąc przed blaskiem oczy przyłożył lufę do ucha. Szum się rozległ, jak z lasu. – Co tu dużo gadać – powiedział Pan Człowiek i w milczeniu pociągnął za język. Trzask zamka obudził węża, co wypełzł z jaskini lufy i ugryzł Pana Człowieka w jabłko, Adama pamiątkę po niekoszernym deserze.

Świat w pokoju spokojnie zaczął wirować aż zgasł miliardem kolorów plus trzema. A potem Pan Człowiek oblał się zimnym potem i stanął przed sporym kłopotem: był bowiem papieżem, co kandyzowane jadł jeże i w skamieniałe dogmaty strzelał konfetti z armaty, był wodzem naczelnym armii, co szydzi, broni y karmi, był afrykańskim pingwinem – płonącą wypluwał ślinę, był stonką, biedronką, omułkiem, pałeczką był Kocha i wierzbą, co kwili i szlocha, był gwiazdą, chmurą, był wiatrem, odkrywcą był prawa Keplera, basistą Budki Suflera, był czasem, niebytem, zebranym żniwem i brakującym ogniwem, był alfą, betą i gammą, bez kota był starą panną, morsem był, kreską był. Kropką nad jot, które, jak wół przy karocy pod koniec halucynacji stoi. Te nie skończyły się przed świtem. Niektórzy nazywają je snem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz