Czy może być gorzej?
Trudno być bogiem, a jeszcze trudniej być pierwszym po bogu. Zwłaszcza jeśli się ma wątpliwości. Zarówno co do istnienia tego pierwszego, jak i do przewodzenia w jego imieniu. Umarł papież, niech żyje papież! Ale zanim biały dym z komina nad kaplicą Sykstyńską rozwieje wątpliwości co do następcy na tronie piotrowym, konklawe musi dokonać wyboru. Po żmudnych obradach zgromadzenie wreszcie podejmuje decyzję – nowym papieżem zostanie kardynał Melville (dawno nie goszczący na naszych ekranach, jak zwykle świetny Michel Piccoli), który dopiero po dłuższej chwili twierdząco odpowiada na pytanie „czy akceptuje kanonicznie dokonany wybór na najwyższego kapłana”? Ale przed wyjściem na balkon nad Placem św. Piotra i błogosławieństwem Urbi et Orbi zaczynają się schody. Nowowybrany Pontifex Maximus wcale nie ma zamiaru objawić się Miastu i Światu. Lecz nie jest to kaprys ani fanaberia, tylko poważna blokada psychiczna na skutek przytłaczającej odpowiedzialności. Wobec takiej sytuacji rzecznik prasowy Watykanu, niejaki Rajski (w tej, specjalnie dla niego napisanej roli krzątającego się urzędnika, Jerzy Stuhr) wzywa na pomoc wybitnego profesora psychiatrii (tę rolę zarezerwował dla siebie reżyser Nanni Moretti). Kiedy jednak uważający się za niegodnego Pierścienia Rybaka Melville wymknie się ukradkiem z Watykanu, cała sytuacja również wymyka się spod kontroli grożąc międzynarodowym skandalem. Psychiatra wobec braku pacjenta stara się więc zapanować nad zdezorientowanymi uczestnikami konklawe, Rajski odchodzi od zmysłów a papież elekt przeciwnie - próbuje do nich powrócić.
Mimo wielu punktów stycznych z pontyfikatem Jana Pawła II, z którego pogrzebu zdjęcia oglądamy na początku filmu, to nie jest opowieść o jakimś konkretnym papieżu. To fascynująca ale i zabawna historia człowieka, który został papieżem wbrew swojej woli. Moretti, jak w większości swoich filmów opowiada w "Habemus Papam" o konflikcie samotnego bohatera z nieprzyjaznym, nieautentycznym i trudnym do zrozumienia światem. Reżyser, lewicujący zdeklarowany ateista rezygnuje jednak w filmie z kpiarskiego wobec Kościoła tonu na rzecz pobłażliwej, lecz ciepłej refleksji nad kondycją psychiczną człowieka, na którego barki niespodziewanie spada ogromna obligacja nie tylko wobec Kościoła i jego wyznawców, ale także wobec własnej wiary, w której stara się pozostać zachowując jednocześnie równowagę wewnętrzną i własną tożsamość. W podobnej sytuacji staje zresztą psychiatra, który do czasu zażegnania kryzysu pozostaje „więźniem Watykanu” próbując zapewnić zajęcie sobie i skonfudowanym kardynałom.
”Habemus Papam” to film, który nie mógłby niestety powstać nad Wisłą, u nas bowiem jedyny obowiązujący sposób opowiadania o urzędzie papieskim zakłada ujęcie z pozycji „na kolanach”. To żaden tam „człowiek, który został papieżem”, ani „papież, który pozostał człowiekiem”. To po prostu człowiek. Ecce homo, któremu brakuje natchnienia Ducha Świętego. A Duch, jak wiadomo „dmie kędy chce”.
No i bardzo pięknie, że właśnie teraz wlazłam na bloga, przeczytałam post i zaraz sobie poszukam i obejrzę wyżej polecany. Przymusowy urlop (dziecię, jedno z dwóch chore), nie taki zły, z kulturą człowiek trochę poobcuje przynajmniej. To będzie moje dzisiejsze TU I TERAZ.
OdpowiedzUsuńDobrego dnia.
Aaaaaa, no to do kina:)
OdpowiedzUsuńP.s znalazłam wczoraj w sieci, ale nie odpalił:)