poniedziałek, 29 listopada 2010

Obraz mi śnieży



Pierwszy z tej strony roku śnieg dziś gościnnie wystąpił. Mam nadzieję, że chwilę poleżakuje nim zamieni okolicę w brunatne bajoro brei. Jeszcze piątkiem żartowałem, że "drogowcy zaskoczyli zimę, a zima w wywiadzie dla lokalnej telewizji stwierdza, że czuje się miło zaskoczona". Jednak dziś rano okazało się, że "białe szaleństwo" wzięło drogowców przez zaskoczenie. Jak zwykle. Rozumiem, że zaskoczeni mogliby być drogowcy z Kairu gdyby rano zastali puchu po dziurki w uchu. Nawet mimo nieprzebranych zasobów pisaku, którym dysponują zaskoczenie byłoby w dwójnasób większe gdy okazałoby się, że piasek nie jest kompatybilny (w Polsce od 2005 r. tylko "milimetr grubości może mieć piasek używany do posypywania dróg i chodników - stwierdził minister środowiska. Jeśli posypujesz zimą chodnik czy drogę grubszym piaskiem, możesz dostać karę") z piaskarkami, których i tak nie ma. A u nas zima, jak co roku przeprowadziła nocą desant swoich białych dywersantów na asfaltowe linie wroga i znowu wygrała. Nierówna walka potrwa do marca.

Tuban bulban



W Krakowie otwarto sklep z bańkami mydlanymi. Właściwie w tym momencie są już dwa sklepy (na Szczepańskiej - foto i na Szpitalnej oraz jakieś tam stoisko w jakiejś tam Bonarce). Do sklepu (jak głosi napis na szybie zasłonięty powyżej przez rozentuzjazmowanego klienta) można wchodzić z lodami, zwierzętami a nawet z dzieckami! Ponadto reklamacje są uwzględniane - nie dziwota, wszak produkt może prysnąć jak bańka mydlana.

Nad sklepem znajduje się wyrzutnia baniek mydlanych krótkiego zasięgu zasnuwająca Szczepańską opalizującymi kulkami z wody, detergentu i napięcia powierzchniowego. W ramach reklamy po Rynku i okolicach gracko zataczają kółka na swoich jednośladach pracownicy sklepu, ciągnąc za sobą smugę bąbli z emiterów umieszczonych na bagażnikach.

Ciekawym elementem oferty jest możliwość zakupienia bańki mydlanej na wynos. Po wydmuchaniu w lokalu bańki pożądanej przez klienta wielkości, produkt pokrywany jest specjalnym lakierem utwardzającym (dostępnym w wersji bezbarwnej oraz matowej) i pakowany do miękkiej torebki foliowej. Z uwagi na wątłość nie poleca się wymachiwania takową bańką podczas transportu. W tajnych laboratoriach sklepu "Tuban" trwają prace nad technologią mocowania uchwytu pozwalającego zawiesić rzeczoną b. mydlaną na choince.

Według klientów pobliskiego słynnego sklepu monopolowego "Baryłeczka", "Tuban" to jedyne miejsce w Krakowie, gdzie warto jest "dostać z bańki".

czwartek, 25 listopada 2010

Bóg est wieeelki..



bóg est wielki, Piotruś malutki a Raczkowski zabawny..

wtorek, 23 listopada 2010

The Walking Dad



Kiedyś trupy nie dość, że chodziły to eszcze elegancko ubrane




..teraz już tylko tatuś idzie (tu eszcze jedzie)


Nie oglądam seriali.
Wyjątkiem est "The Simpsons", ale to beczka zupełnie inna, w dodatku pełna śmiechu i nie wymagająca pilnego śledzenia każdej z teraz już dwudziestu dwu serii.
Niedawno (31 października) pojawił się nowy serial, któremu postanowiłem się przyjrzeć - "The Walking Dead" - wiadomo: zzombifikowana Ameryka, te sprawy i kusząca perspektywa zaledwie sześciu odcinków plus interesujący trailer i bardzo udany komiks Robert'a Kirkman'a oraz Tony’ego Moore’a, na którym bazowali twórcy.
Pierwszy odcinek zaiste był wielce udatny. Prowincjonalny glinarz Rick dostaje kulkę i ląduje w szpitalu, gdy odzyskuje przytomność okoliczne okolice wyścielone są zwłokami, a żeby było śmieszniej i straszniej niektóre z nich paradują w najlepsze prezentując dumnie różne stadia rozkładu i wydając dźwięki mogące śmiało zapewnić im posadę spikera na większości stacji kolejowych w Polsce (inna sprawa, że już od dłuższego czasu podejrzewałem, że PeKaP pospołu z Pocztą Polską w ramach jakiejś dziwnej polityki kadrowej zatrudnia zombie, najprawdopodobniej karmiąc je mózgami zarządu wspomnianych firm - stąd ich nieustanny rozwój i podnoszenie jakości usług). Niezdrów eszcze i skonfudowany zastanymi okolicznościami Rick stara się odnaleźć swą żonę i syna. Całkiem logicznie zaopatruje się w sprzęt na posterunku policji i rusza w drogę autem, a gdy kończy mu się paliwo przesiada się na napędzanego trawą rumaka.
Potem est już tylko gorzej. Dzielny dzielnicowy dociera do Atlanty, gdzie tłum zombie się kłąbi niczym nie-idioci pod Media Markt w dzień wyprzedaży. Rick częstując nieumarłych koniną wczołguje się do czołgu, z którego nie wiedząc co począć musi się ucieczką salwować (hm, taki abrams ma karoserię, której żadne nie przegryzie zombie, całkiem łatwo się go prowadzi - zwłaszcza gdy nie trzeba uważać gdzie się jedzie, no i taki drobiazg, że bronią est wyładowany od gąsienicy po lufę). Potem okazuje się, że w Atlancie (pół miliona mieszkańców/dane sprzed zombie) nie można znaleźć działającego samochodu (est jeden, ale tak daleko, że trzeba się przebrać za trupę żywych trupów, żeby się doń dostać), broni (pomijając ten cholerny czołg, z pół tuzina wojskowych ciężarówek i wielki supermarket, w którym niewątpliwie est dział sportowy zaopatrzony po zęby w przeróżne zabawki, o spluwach nie wspominając - w Georgii trza mieć 18 lat i chęć posiadania gnata, by go sobie mieć) i innych fajnych gadgetów. Dalej est eszcze lepiej - postępowanie bohaterów, z początku tak racjonalne, zaczyna przypominać kruka z czołówki serialu, który z ponurym skrzekiem wydziobuje oko temu misiu, co na asfalcie leży. Pluszowemu misiu. No dobra, ale kruk ma ptasi móżdżek, a widz zaczyna się irytować, że est traktowan w podobny sposób. Pomijam fakt, że zombie ex machina potrafią dopaść ocaleńców w strzeżonym obozowisku bezszelestnie pokonując drut-potykacz podłączony do alarmowych dzwonków, no ale latynoski gang (notabene uzbrojony lepiej niż polska policja) domagający się tak deficytowej w stolicy stanu (a komisariaty chociażby?) torby borby z pięcioma flintami, który okazuje się siostrami miłosierdzia opiekującymi się domem starców przypominających zombie??? Co dalej? Wędrowny gang motocyklowy Bandyci Dzieciątka Jezus głoszący słowo boże wśród zombie? Zostały dwa odcinki - obejrzę do końca i pozostanę raczej przy pełnometrażowych produkcjach, bo widzę, że im dalej w las, tym więcej zombie dobrało się do mózgów scenarzystów zmieniających postapokaliptyczny horror obyczajowy w familijny kolacyjniak. To już mniej "The Walking Dead", bardziej "Walking Dad" (zwłaszcza biorąc pod uwagę niemożność znalezienia działającego automobilu w bynajmniej najmniej zmotoryzowanym kraju na świecie).
Czekam eszcze na scenę, w której zombie ogryzie paznokcie synowi głównego bohatera, na co zainfekowany malec zawoła: "Oh daddy! I'm deady!".

środa, 17 listopada 2010

sobota, 13 listopada 2010

Jak złapać kapcia?



kompozycja komponentów




pytać w dobrych sklepach spożywczych




drążymy do wnętrza oberżyny bacząc by jej nie przerżnąć. wydrążoną możemy skropić cytryną, by nie ciemniała oraz ku kubków smakowych uciesze




poserzone kapcie czekają w napięciu na piec




kawa na ławę, a kapeć na talerz


Wszyscy wiemy, że "murzyński kapeć" to "bambosz", ale dziś zajmiemy się łapaniem innego kapciego.
"Ty bakłażanie" - przyjaźnie a zarazem dowcipnie zwrócił się Dennis Hopper do Christopher'a Walken'a grającego Sycylijczyka w "True Romance", nawiązując do historycznego faktu jasno stwierdzającego, że blondwłosa prapraprababka tego ostatniego w ciemnych pomrokach dziejów chędożyła się z czarnoskórym Maurem. To była jedna z ostatnich wypowiedzi Hopper'a w tym filmie, po niej Krzyś Walken postanowił nafaszerować go ołowiem (Dennis'a, nie filma).
My natomiast dla odmiany nafaszerujemy bakłażanego pysznościami. Do tej nietrudnej sztuki potrzebujemy:

- bakłażana o jasnowłosym włoskim wnętrzu, lecz czarnej, mauretańskiej skórze (ale może być taki z nadwiślańskiego warzywniaka)

farsz wedle uznania, ja akuratnie użyłem:
- cebuli nad którą Niemcy płakali, gdy ją rozbierali (ale może być biała),
- capsicum (ale zwykła papryka wystarczy),
- członka członka Red Hot Chilli Peppers (ale pikantna papryczka będzie jak znalazł),
- złote jabłka w konserwie czyli pommo d'ore (występujące w byle sklepu jako pomidory),
- przeciwwampiryczny artefakt (ale z powodu nadzwyczajnej estymy, jaką w tym kraju darzy się krzyż korzystam z czosnku - tańszy niż srebro),
- mielone mięso z jednorożca (ale w przypadku braków asortymentowych świetna okazuje się świnina bądź krowina pomielona starannie),
- kus kus tak sypki, że nie wystarcy jedno kus by go i w sto koni nie dogonić,
- niegrzyby pieczarki (są absolutnie niekonieczne, ale powszechnie wiadomo, że pieczarki to nie grzyby, podobnie jak śledzie to nie ryby),
- ingrediencje: sól ziemi czarnej, pieprz stamtąd, gdzie rośnie i co tam kto lubi.

Bakłażana myjemy, rozpoławiamy, wydrążamy (za wyjątkiem nasienników bogate wnętrze oberżyny (zwanej też psianką podłużną - fuj) przyda się do farszu, więc pochopnie nie ekspediujmy tejże części do koszar, przepraszam - do kosza). Resztę składników ze świata flory kroimy wedle upodobań i podsmażamy, po czym mięszając łączymy z pomidorami. Zmieloną faunę podsmażamy i dodajemy do pozostałych uczestników przygody. Powstały sos integrujemy z kuskusem i pakujemy do wydrążonych bakłażanich łódeczek. Posypywamy serem, któremu wcześniej utarliśmy nosa i rozłożone na platformie do pieczenia posyłamy niczym Anielkę na dwa do trzech pacierzy do rozgrzanego pieca. Wyjmujemy, sycimy oko pięknym kapciem, który następnie z apetytem pałaszujemy.
Smacznego i niech się Wam uszy zatrzęsą..

czwartek, 4 listopada 2010

Przez wszechświat gnam, szubi du ba..



Dziennik pokładowy, któryś tam dzień jakiegoś tam miesiąca kolejnego roku podróży, kawał drogi od nie wiadomo gdzie.

"..do tej pory nie wiem kto zbudował ten statek, ani jaki est cel jego podróży. To zresztą, podobnie jak fakt, że nie wiem dlaczemu nim lecę nie ma większego znaczenia. Przynajmniej dla mnie. Gorzej, że mi odbijać zaczyna. Nie wiem czy dzieje się tak, bo zbyt długo lecę tym statkiem, czy dlatego, że w tej części pokładu, na której się aktualnie znajduję uległo uszkodzeniu oświetlenie i klimatyzacja (zdarza się tutaj tak raz na jakiś czas i wszelkie próby naprawy nie przynoszą efektu) - nie działają tak wydajnie, jak jakiś eszcze czas temu, a to wpływa temporalnie na obniżenie morale. A może światło i dźwięk, tzn - temperatura nie ma z tym nic wspólnego, tylko w mechanizmie sterującym w mojej głowie coś się zepsuło? Okresowo zaczynam robić głupie rzeczy i zagłuszać ten fakt nadmiernym olejeniem rzeczonego mechanizmu. A właściwie na skutek nadmiernego olejenia zaczynam robić głupie rzeczy - pewnie elementy się ślizgają lub zacinają z powodu wprowadzanej do nich wilgoci i zawodzą zwodząc mnie tym zawodzeniem. Przynajmniej staram się nie dać zwieść tym zawodzeniom i niezawodnie nie robię przynajmniej złych rzeczy. Tylko głupie. I nie wycelowane w nikogo, właściwie to nawet niemające na nikogo wpływu. Ale po tym, gdy mi odbija, to mija i lot znów est stabilny. Zwłaszcza, że na pokładzie statku est wielkie mnóstwo różnych rozrywek i ciekawych rzeczy. Są nawet baseny, biblioteki, bary, balwierze, barokowe barbakany, brzydkie budynki i bardzo dużo rzeczy na "b" oraz inne litery alfabetu. I bardzo bobrze.."

aha - zamiast p.s. - tytuł posta zaczerpnąłem z opowiadania o takim właśnie tytule. Opowiadanie opowiadało opowieść o załodze statku kosmicznego, który miał na celu eksplorację kosmosu i wyszukiwanie terrapodobnych planet. Jednak misja trwała zbyt długo i załoga zdemoralizowana z nudów rozpływała się w narkotykach rozwalając w pył, puch i paf kolejne mijane planety. W pijanym zwidzie nie zauważyli, że komputer pokładziany kierował ich do domu i rozkurzyli niebieską planetę, jak Gwiazda Śmierci Alderaan - pozostało im przez wszechświat gnać aż szumi du pa..