środa, 25 sierpnia 2010

Sól i wpieprz!




James Bond leży w zamrażarce czekając na ocieplenie klimatu wokół produkcji jego najnowszych przygód, Jason Bourne wrócił do „domu”, gdzie spotkał się raczej z chłodnym przyjęciem, więc wyjechał do ciepłych (lub zimnych) krajów. Co zatem robić gdy w środku filmowego sezonu zima zaskoczy drogowców? Przepraszam, - zaskoczy filmowców. Odpowiedź jest podobna w obu przypadkach – sól. Solą trzeba posypać wstęgi asfaltu bądź celuloidu a przyczepność kół i widzów się zwiększy. Solą dodatkowo zwiększającą pragnienie, gdy mowa o „Salt” jest Angelina Jolie (tytułowa Evelyn Salt), która zastąpiła pierwotnie szykowanego do tej roli Tom’a Cruise’a (całkiem słuszna decyzja, bo to i wreszcie jakaś odmiana, a i Cruise przymierza się akurat do czwartej odsłony swojej „niemożliwej misji”).

Wszystko zaczęło się od Bonda, wszak tajni agenci są solą swych ziem – „Salt” zaczyna się niemal identycznie, jak „Śmierć nadejdzie jutro”, Evelyn Salt jest torturowana w pólnocnokoreańskim więzieniu (u Bonda były skorpiony, ale dziś jak się okazuje „waterboarding” cieszy się największym uznaniem), jednak udaje się dokonać wymiany i po dwu latach widzimy ją w zdrowiu i szczęściu pracującą w amerykańskim wywiadzie, w departamencie do spraw wschodnich. Dwadzieścia minut przed wyjściem z biura do „firmy” zgłasza się jednak rosyjski szpieg dezerter Wassilij Orłow (Daniel Olbrychski wbrew pogłoskom mówiący swoim głosem, bez dubbingu i całkiem nieźle radzący sobie w roli starego, przerysowanego „ruskiego agenta”) i oświadcza, że szykowany jest zamach na prezydenta Rosji przebywającego właśnie w Nowym Jorku. Zamachu ma dokonać sowiecki uśpiony agent. Sęk w tym, że agentem ma być Evelyn Salt. Jej współpracownicy są skonfudowani, bezpośredni przełożony Ted Winter (chomikowaty Liev Schreiber) chce pomóc wyjaśnić oskarżenia, natomiast pragmatyczny Peabody (Chiwetel Ejiofor) chce aresztować. W obawie o życie swojego męża, Salt decyduje się uciekać w iście macguyverowski sposób. Resztę obrazu dopełnia bieganie, strzelanie, pościgi samochodowe, piętrowe intrygi i salta dokonywane przez Salt (Angelina Jolie podobno sporą część kaskaderskiej roboty wykonała sama). Są także przebieranki (Salt jako czeski oficer) i zimnowojenne radzieckie legendy, czyli wszystko, co jest solą gatunku. Jeżeli tylko widz potraktuje z przymrużeniem mózgu cała tę woltyżerkę rodem z „Tomb raider’a”, to „Salt” nie będzie mu solą w oku.

Evelyn Salt to bardziej siostra Bourne’a niż kuzynka Bond’a. Podobnie jak Bourn’e jest golemem ulepionym do post-zimnowojennych rozgrywek, jednak z o wiele bardziej przyjemną kibicią i fizys. Reżyser Phillip Noyce (autor sentymentalno – szpiegowskiego „Spokojnego Amerykanina” i udanej „Ślepej furii”) sprawił, że w „Salt” w obławie rodem z „Wroga publicznego” wije się intryga z „Bez wyjścia” z Kevin’em Costner’em i słychać dzwonek „Telefonu” – zapomnianego nieco filmu Don’a Siegel’a o sowieckich „śpiochach” z Charles’em Bronson’em w roli głównej. Wszystko to sprawia, że jeśli producenci nie przesolą kolejnych odsłon, to Evelyn Salt jeszcze nie raz porządnie przypieprzy.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Sprawka większa niż tycia


pink hitler by zerocentro via pinknotdead





brunet, ty świnio!
cedzisz z umlałtem przez zęby
w SuperSeksi mundurze z czaszką
trupią na czaszce gdy klęczę
na baczność brzoskwince twej
jakże aryjskiej oddając honory

wiem że zaraz blickrig nas czeka
anszlusem odwdzięczę czech twoich
i moraw
za pazuchę sięgam rozporka nóż
długi wyjmuję powoli ta noc
napadowo szałowa będzie nam

k r y s z t a ł o w a

czwartek, 19 sierpnia 2010

Czekając na Rambo


Kill ratio niezniszczalskich



„Niezniszczalni” są nam jednak niezbędni (wbrew temu, co sugeruje tytuł oryginalny „The Expendables”, który oznacza niepotrzebnych „odrzutków”). Sylvester Stallone orzekł, że rezygnuje z kolejnego Rambo, ale za to do swojego najnowszego filmu (jest reżyserem i współautorem scenariusza) zgromadził śmietankę, lub jak kto woli szumowinę aktorów kina spod znaku zaciśniętej pięści i odbezpieczonej broni. Aktorów którym przebrzmiałe nabrzmiałe bicepsy pozwalają już dzisiaj najwyżej wdrapać się na półkę w wypożyczalni dvd, jak i takich, którzy dziarsko z półobrotu rozwalają w drzazgi box office we współczesnych kinowych przebojach.

I oto mamy drużynę najemników pod wodzą Barney’a Ross’a (Sylvester Stallone), którzy po akcji odbicia zakładników z rąk piratów odpoczywają w swojej ostoi, jaką jest zakład tatuażu prowadzony przez nieuczestniącego już w akcjach Tool’a (Mickey Rourke w okularach). Wiarusy przerzucają się barwnymi dialogami (które jednak swoją lekkością dorównują tonażowi wypowiadającego) dodając kolorów do swoich i tak pstrokatych tatuaży i zastanawiają co począć z Gunner’em Jensen’em (Dolph Lundgren obecnie wyglądający jak jeszcze większy pień drzewa niż zwykle), któremu podczas akcji odbiło. Tymczasem nadchodzi kolejne zlecenie – Mr. Church (gościnnie Bruce Willis) chce nająć zabijaków do wyeliminowania groteskowego dyktatora, generała Garza, który wraz z handlarzem narkotyków James’em Munroe (Eric Roberts taki jak zwykle) szarogęsi się w państewku Villena. Podczas negocjacji zlecenia pojawia się konkurent Barney’a z branży, niejaki Trench (Arnold Schwarzenegger) co owocuje garstką zabawnych dialogów między herosami ekranu. Zlecenie zostaje przyjęte i Barney wraz z Christmas’em (Jason Statham, który może jeszcze nie dochrapał się statusu supergwiazdy ale cierpliwie, skutecznie i dosłownie prędzej czy później ją sobie wywalczy) ruszają do Villeny na rekonesans. Na miejscu spotykają piękną rebeliantkę Sandrę (Giselle Itie, ją też pewnie niebawem gdzieś zobaczymy), gołymi rękami pokonują ciężarówkę pełną żołnierzy (owszem, ciężarówkę też pokonują) oraz obracają w perzynę nadbrzeże. Misja wydaje się coraz bardziej podejrzana, ale dla Barney’a ze względu na Sandrę, która została na wyspie staje się sprawą osobistą. Czy koledzy pomogą? Czy operacja się powiedzie czy pacjent jednak zejdzie? Czy będą wybuchy? Czy Barney zdobędzie serce Sandry ofiarując jej przed chwilą wyrwane, bijące jeszcze serce jej oprawcy? Czy skończy się nabijanie z Ying Yang’a (Jet cha, cha Li) ze względu na jego niski wzrost? Czy Arnold Schwarzenegger zostanie prezydentem? Ciekawych odpowiedzi na te nurtujące pytania zapraszam do kina na 103 minuty „najbardziej wybuchowego filmu roku”, jak głosi slogan dystrybutora (ups, wymsknęła się odpowiedź na zagadkę z eksplozjami, ale czy ktoś mógł pomyśleć, że będzie inaczej).

Sylvester Stallone hamletyzuje ostatnio w wywiadach rozwodząc się nad tym, w jakim on to chłamie nie grał (choć jeżeli przypadkiem obejrzał ostatnio na polsacie „Stój, bo mamuśka strzela”, to i nie dziwota), moim zdaniem niepotrzebnie. W swoim najnowszym filmie zebrał bowiem solidną, jak udziały w fabryce broni i pewną, jak z nich dywidenda ekipę twardzieli (prócz wymienionych wyżej są jeszcze dopiero raczkujący z bronią Randy Couture, Steve Austin oraz Terry Crews) i zrobił to, co najlepiej potrafi. Urządził taką zadymę, że najbardziej nawet sensacyjne produkcje Michael’a Bay’a wyglądają przy „Niezniszczalnych” jak wczesne filmy Bergmana. I o nic więcej nie chodzi.

niedziela, 15 sierpnia 2010

Bez kija nie odchodź




kiedy wyjeżdżasz z mojej lodówki
wychodzi pingwin bez słowa
zdejmuje frak na kozetce
każąc mi kłaść na wznak

pamiętaj chłodnym okiem doglądać
tyłeczki gorące co suną bokiem
bacz by myśli nieczyste amputować
jak cystę a żądze niemyte oddać pralni

zachwytem sprawdź poziom płynów w
siebie wlewanych wyjmij duszę z żelazka
pozakręcaj krany by krople co dążą
jak strzały li tylko nasennymi zostały

nie mów psu że ci bratem telefon kup z
alkomatem skarpetek nie rzucaj na wiatr
uważaj byś czasem coś zjadł i pomódl się
także huncwocie by ona wytrwała w cnocie


pingwin kończy kazanie i gasi
światło w lodówce ja w sen padam
głęboki gdzie jak w przerębli
eskimos bezkarnie poluję na foki

czwartek, 12 sierpnia 2010

Grotołazi i grotołajzy


płycizna goes deeper


skrzyżowanie Carrie z Panną Młodą z "Kill Bill", a to przeca Sarah z "Descent 2"


straszny stwór - strasznie głupi (i tak dobrze, że nie lata, bo takie co latają pod ziemią -buha ha! zaserwowano w rówieśniku "Descent" - "Cave" z 2005r. żeby było śmieszniej były one zmutowanymi żołnierzami wermahtu z czasów II światowej)


Pierwsze „Zejście” zeszło z polskich ekranów w 2005 roku i pewnego rodzaju sukces tej opowieści o grupie dzielnych niedzielnych speleolożek stawiających odpór potworom z podziemnych jaskiń sprawił, że oczywistym było, że doczeka się powrotu do kinowych grot.
Powtórne wejście „Zejścia” zajęło producentom aż pięć lat, tymczasem „Zejście 2” (w reżyserii debiutującego Jon’a Harris’a) zaczyna się w dniu, w którym kończy część pierwsza.

Trwa właśnie ekspedycja ratunkowa w poszukiwaniu zaginionych kobiet, gdy jako jedyna ocalała z podziemnej jatki, pojawia się Sarah (Shauna Macdonald). Sarah cierpi na zanik pamięci i nie potrafi wytłumaczyć dlaczego tylko jej udało się powrócić, nie jest także w stanie stwierdzić dlaczego całe jej ubranie pokryte jest krwią, ona zaś ma tylko kilka powierzchownych zadrapań. Jako, że prócz szoku i amnezji nie wydaje się bardzo poturbowana, lokalny szeryf Vaines (Gavan O'Herlihy) postanawia zabrać ją wraz z ekipą ratunkową do szybu opuszczonej kopalni, by pospieszyć z pomocą kobietom oraz wyjaśnić tajemnicę ich zaginięcia. Przestraszona i otumaniona Sarah zjeżdża wraz z resztą drużyny pod ziemię, gdzie powoli zaczyna odzyskiwać pamięć. Zejście, oprócz „fizycznego przemieszczenia się niżej” oznacza także zgon. Jedyną więc zagadką, jaka jeszcze czeka na widzów w filmie jest kolejność „zejść” poszczególnych bohaterów.

Pierwsza część „Zejścia” była horrorową odmianą kinowego nurtu „girl power”. Drugą zaś określić można sloganem „grotołazi, grotołajzy i gargulce z groty”. Przy czym żeby było jasne, gargulce to w tym (i poprzednim) przypadku humanoidalne stwory żyjące w jaskiniach Appalachów całkowicie pozbawione wzroku. U większości wyżej rozwiniętych stworzeń brak jednego ze zmysłów prowadzi do wyostrzenia innych. Bestie z „Zejścia” najwyraźniej zeszły niżej z ewolucyjnej drabiny, bo nie dość, że nie widzą, to ledwo coś tam słyszą – wystarczy wstrzymać oddech, by przestać dla nich istnieć. Z węchu i mózgu nie korzystają. Aż dziw bierze, że są w stanie cokolwiek upolować. Miejmy nadzieję, że producenci nie każą im czekać kolejnych pięciu lat na następną dostawę człeczyny, bo gotowe z głodu wyzdychać, a tego by przecież ekologowie nie znieśli.

sobota, 7 sierpnia 2010

Uczniak czarnoksiężnika



powyżej: Nicholas Cage jako nauczyciel ucznia czarnoksiężnika zamieniony za karę za ostatnie role w mysz, która śmieje się niczym Macierewicz do sera..


Czy Nicholas Cage potrafi nas jeszcze oczarować? Nie czarujmy się, czar zawadiackiego przystojniaka prysł już dawno. Od dłuższego czasu Cage czaruje widzów jedynie zbolałą miną i psim spojrzeniem rodem ze schroniska pod brwiami Sylvestra Stallone. Coraz słabiej wychodzi mu też zaklinanie czarodziejskich skrzynek box office’ów, nawet pod magiczną różdżką reżysera Jon’a Turteltaub’a odpowiedzialnego za przebojowe „Skarby Narodów” (również z Cage’m jako „sukcesorem” Indiany Jones’a). Disney’owski „Uczeń czarnoksiężnika” nie jest jednak do końca nieudanym zaklęciem – przynajmniej podczas seansu widzowie nie klną zgrzytając zębami.

W „Uczniu czarnoksiężnika” (luźno nawiązującym poszczególnymi scenami do disney’owskiej klasycznej „Fantazji” z 1940r.) Balthazar Blake grany przez Nicholas’a Cage’a jest uczniem czarnoksiężnika i to nie byle jakiego, bo najpotężniejszego z magów – samego Merlina. Merlin jednak zostaje zdradzony przez swego drugiego ucznia, Maxim’a Horvath’a (świetny Alfred Molina rozgrywający węgierskość swojej postaci a’la Stefan Batory w stroju Wokulskiego), który przeszedł na ciemną stronę czarnej magii, pod skrzydła złowrogiej Morgany Le Fay pragnącej, jak każdy szanujący się Zły władzy nad światem i zagłady rodzaju ludzkiego. Z pomocą trzeciego ucznia Merlina, pięknej Veroniki (bella Monica Bellucci) Balthazar’owi udaje się uwięzić Morganę wraz z Horvath’em w przypominającej matrioszkę kapsule. Merlin umierając zleca Balthazar’owi poszukiwanie, a jakże – Wybrańca, który będzie władny zabić Morganę i oczywiście uratować świat. Blake przez tysiąc lat poszukuje Jedynego, aż wreszcie trafia na niego zupełnie przypadkiem w Nowym Jorku na przełomie mileniów. Zbawicielem jest dziesięcioletni Dave (Jay Baruchel), który ledwo uchodzi z życiem ze starcia Balthazar’a z Horvath’em.

Dziesięć lat (i setki godzin psychoterapii po traumatycznym przeżyciu z dzieciństwa) później Dave zgłębia bardziej racjonalną wiedzę tajemną – fizykę, lecz dwaj potężni magowie nie pozwolą zapomnieć mu o jego przeznaczeniu. I tak mimo początkowego sceptycyzmu, Dave zostaje tytułowym uczniem czarnoksiężnika a jego trening nasuwa skojarzenia ze szkoleniem Jedi z „Gwiezdnych wojen” (notabene pojawia się całkiem zabawny żart a’propos). Naukę kiełznania Mocy przeplata Dave’owi zdobywanie serca ukochanej z dzieciństwa Becky (Teresa Palmer), spektakularne gonitwy w i ponad kanionami nowojorskich ulic, slapstikowo-musicalowe wtręty ze wspomnianej już „Fantazji”, wielka draka w chińskiej dzielnicy z zionącym ogniem smokiem w roli głównej oraz konstruowanie w ramach uniwersyteckiego eksperymentu śpiewającej cewki Tesli. A wszystko to ze średniej lekkości wdziękiem, lecz bez większych filmowych wpadek, prowadzi do obowiązkowego w wytwórni Disney’a szczęśliwego zakończenia, w którym fizyka staje ramię w ramię z magią.

Arthur C. Clarke powiadał, że „odpowiednio zaawansowana technika jest nieodróżnialna od magii”. W „Uczniu czarnoksiężnika” okazuje się, że ze sztuką magiczną śmiało może konkurować słynna cewka Tesli. A Tesla? Cóż, bohater grany przez Michael’a Caine’a, zapytany w znakomitym „Prestiżu” Christpher’a Nolan’a czy Nikola Tesla to jakiś magik, odpowiedział z powagą i pełnym przekonaniem „nie, to prawdziwy czarodziej”. Ale to już zupełnie inna jest bajka.

czwartek, 5 sierpnia 2010

For fiiu



Fiiu wygrała prowadzoną przeze mnie Bitwę Literczaną. Rauleatowi obiecałem dorzucić do puli nagród obrazek wykonany na obraz i podobieństwo (wedle zdolności i umiejętności) tekstu zwycięskiego. Powyżej rzeczony obrazek, poniżej rzeczony tekst autorstwa Fiiu.



"Moja głowa, ale też i stopy"

Historia nie lubi się powtarzać,
ale przez ciebie nie ma wyboru.


Ona była twoją najlepszą podróżą,
bramą zwycięstwa i schronieniem.
Sadzałeś ją na tratwie, puszczałeś
w morze i czekałeś przypływu.

Pęczniały w szklance liście,
jak nowy kontynent wciąż oblewany
wodami tylko od góry; nasiąkały solą.
Rosło miasto pewne, murowane;
zaludnione wzdłuż rzeki. Im dalej
od brzegu tym mocniej pachnie ziemia.

Ta wyprawa miała się nie spełnić,
żeby nie obrazić bogów.

środa, 4 sierpnia 2010

Pain ball


"Paintball" (od piątku w kinach) to istny pain ball


„Żyć albo nie żyć – oto jest pytanie”. Jasne, że każdy wybierze by żyć. A kiedy człowiek najbardziej czuje, że żyje? Jasne, że wtedy, gdy nadnercza zalewają nam receptory adrenaliną wyostrzając zmysły i wprawiając w euforię. A jak najlepiej sporządzić sobie adrenalinowy koktajl? Jasne, że skacząc na spadochronie. No tak, ale to w pojedynkę, w grupie zaś najlepiej wybrać się na wojnę. Ale co zrobić, gdy najbliższa wojna jest trzy tysiące mil stąd, a na pierwsze pytanie odpowiedzieliśmy „żyć”? Odpowiedź jest jedna – paintball. Ta namiastka wojennej strzelaniny pozwala każdemu wcielić się w Johna Rambo i przynajmniej na niby zabić sobie Niemca czy innego Ruska a ponadto stanowi idealną aktywizującą rozrywkę na nudne wyjazdy integracyjne.

Taki właśnie wyjazd jest punktem wyjścia debiutanckiego filmu Daniel’a Benmayor’a „Paintball”. Ośmioro zawodników (niby wspominają o rzeczonej integracji a nawzajem się nie znają) w pełnym bojowym rynsztunku wyjeżdża gdzieś we wschodnie ostępy ganiać się po lesie zdobywając flagi i eliminować za pomocą farby „żołnierzy” z drużyny przeciwnej. Jednak już chwilę po zasadzce na samochodowym złomowisku okazuje się, że ktoś tu nie przestrzega reguł oznaczając (broń pneumatyczna używana do gry w paintball to tak zwane „markery”) naszych bohaterów kulkami z ołowiu zamiast z gliceryny, a jedyna farba, jaka po takim strzale pozostaje na mundurze to prawdziwa krew. Okazuje się, że gra w wojnę, „to prawdziwa wojna, gdzie giną ludzie”, jak mawiał inny klasyk z karabinem, John Wayne. Jedyna metoda by przetrwać, to współpracować, ale czy egoistycznie nastawieni gracze są do tego zdolni? Kto widział dowolny film tego rodzaju od „The Most Dangerous Game” z 1932 poprzez „Grę o życie” z Rutger’em Hauer’em po ostatnie „Hostele” wie doskonale jakie są reguły gry oraz reguły, jakimi rządzą się tego rodzaju filmy. Jedyny wyjątek stanowi ewenement w gatunku slasher, do jakiego aspiruje „Paintball” – większość brutalnych scen przemocy obserwowanych jest przez noktowizor, co oszczędza/odbiera (niepotrzebne skreślić) widzom widok tryskającej juchy i lejących się wnętrzności. Na plus można także zaliczyć zdjęcia z pląsającej wraz z zawodnikami kamery (producenci „Rec” sypnęli groszem na „Paintball”), które jednak wraz ze zmniejszającym się pogłowiem graczy ustępują miejsca standardowym ujęciom.

Podczas prawdziwej rozgrywki paintballowej kulka z farbą co najwyżej nabije nam siniaka, celuloidowy „Paintball” zaś jedyny uszczerbek wyrządzi w portfelu nieodwołalnie zabijając w nim kwotę przeznaczoną na bilet. Już lepiej pofatygować się do wypożyczalni i obejrzeć „Redukcję” („Severance” z 2006 r.), brytyjski, niewyświetlany w naszych kinach film o podobnej tematyce, którego autorzy w odróżnieniu od twórców „Paintball’a” sporo słyszeli o poczuciu humoru. Zwłaszcza czarnego humoru. Różnicę w cenie można zdefraudować na piwo.

Czy życzenia niespełnienia




twoje obrazki którym
zasłaniałam twarze
pełne pustki na nich
wypisując litery

to plastry na bliznach
zimnożółtych ścian
w muzeum wiatru
z którym przeminęłam

wpatrzona w jedną
spośród tych butelek
jakim własne
nadawałeś rysy

do środkana piasek
z nadmorskiej podróży
wkładając kwiat suchy
jak ty to robiłeś?

pytałam ciebie
dopóki sama wzywając
pomocy w szkło nie zaczęłam
łomotać od środka

jak list rozbitka wytatuowany
na grzbiecie dłoni
którą nie wygrażam
dżinem estem w butelce

z lodem i cytryną

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Włóż w to trochę serca..



..cię proszę
Kolarstwo, kolarstwo, kolarstwo - hopper i zbiory własne..